Stan niepewności kształtował odmienną psychikę ludności, której życie biegło raczej z dnia na dzień, bez perspektywy na dalszą metę, w ciągłej obawie o swój los.
historyk Antoni Walawender, 1935
Jedno z dwóch mott powieści – „Tę historię opowiedziano mi z prośbą, abym jej nikomu nie powtarzał; dlatego właśnie chcę ją opowiedzieć wszystkim” – Mentzel zapożyczył z Baudelaire’a, na ogół jednak stara się on, jak może, unikać Baudelaire’owskiego przemieszania nikczemności i wzniosłości. Miłosz jest od początku do końca postacią zwyczajną, a w dodatku prawą w sposób, by tak rzec, drobnomieszczański. Wrażliwości na cierpienie innych istot nauczył się podczas wakacyjnych przygód wędkarskich na pięćset sześćdziesiątym szóstym kilometrze Wisły, licząc od jej źródła. Miejscowy rybak Czesław Bojanowski pokazał któregoś dnia dwunastoletniemu Miłoszowi niemal metrową brzanę umierającą na dnie trumiennego czółna. Refleksja: „Czy brzana czuje ból? Czy cierpi, a jeśli tak, czy jest tego świadoma?”. Dwunastoletni Miłosz, narrator, przyznaje, nie zastanawiał się jeszcze wtenczas, czy można cierpieć, a równocześnie być nieświadomym faktu, że się cierpi, niemniej jednak od widoku umierającej brzany z wytrzeszczonymi oczami nigdy już nie zdołał się uwolnić.
Co też wyszło mu na dobre, przynajmniej jeśli chodzi o jego kontakty z dziewczynami. Bo oto Blanka, koleżanka z liceum Miłosza na Saskiej Kępie, uznawana przez niego za Miss Świata jego małego świata, zaprosiwszy go pewnego czerwcowego dnia na wycieczkę rowerową, kazała mu powiedzieć coś ciekawego. Nie lada ambaras, dalibóg. Albowiem cóż mógł on, syn aptekarza z tandetnego gomułkowskiego osiedla, który do szesnastego roku życia nigdy na własne oczy nie widział zdjęcia nagiej kobiety, powiedzieć ciekawego długonogiej, szarookiej i zagadkowo uśmiechniętej Blance? Nie miał pojęcia. Ale na szczęście niewidzialny duch, który mimo pozornej niepozorności Miłosza towarzyszył mu we wszystkich jego perypetiach życiowych, i tym razem przyszedł mu z pomocą. Duch Baudelaire’a bezsprzecznie kazałby mu w takiej sytuacji wyrzec jakieś świństwo, duch Miłosza za to, prawy i roztropny, kazał mu opowiedzieć Blance, dlaczego porzucił swoje wędkarskie ambicje. Fragment dialogu:
– Bo ryby to jedyne stworzenia, które mają oczy pozbawione powiek. Dlatego są symbolem wiecznego czuwania. Nie mogę ich kaleczyć. Nie mogę ich zabijać.
Choć tydzień później Miłosz zobaczył Blankę idącą ulicą Francuską przytuloną do jakiegoś „wysokiego przystojnego mężczyzny” (proza Mentzla poprzetykana jest fotograficznymi opisami tego rodzaju), to jednak, narrator zapewnia, „czuł, że egzamin, jaki Miss Świata urządziła mu na wiślanej skarpie, zdał, może nie na piątkę, ale na cztery minus”. Innym natomiast mogłoby się wydawać, że gdyby za swoich czasów szkolnych traktowali wycieczkę rowerową z koleżanką jako egzamin urządzony im przez Miss Świata, najprawdopodobniej nie zasługiwaliby nawet na cztery minus, zwłaszcza w oczach rzeczonej koleżanki.
W ten sposób wyłania się z mgły epizodycznych szkiców biograficznych zasadnicza słabość powieści Mentzla. Z jednej strony pragnie ona być „do bólu szczera”, odważnie opisując życie seksualne polskiego inteligenta w czasach PRL i transformacji, od przemocy seksualnej, której Miłosz padł ofiarą w wieku dziewięciu lat, po spotkania z prostytutkami na pigalaku przy Emilii Plater. Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że od pierwszego do ostatniego rozdziału przedsięwzięcie Mentzla to całkiem tradycyjna apologia pro vita sua, w której autor usiłuje przedstawić czytelnikowi swoje osiągnięcia i wyjaśnić, jak umie, swoje przywary. Apologie na ogół nie są dobrą literaturą. Mentzel szczególnie krucho wypada, kiedy próbuje w korzystnym świetle przedstawić swoją, to znaczy Miłosza, polityczną biografię. Na przykład w jednym ze środkowych rozdziałów, wyjaśniając, dlaczego musiał się pożegnać z karierą naukową na Uniwersytecie Warszawskim, opowiada z nutą dumy i goryczy o swojej recenzji książki Literatura wobec wojny i okupacji, którą w latach siedemdziesiątych
Zasadniczo zgadzam się z poglądami, które Men… pardon, Miłosz wyraził w swojej recenzji opublikowanej w latach siedemdziesiątych minionego wieku na łamach „Polityki”. Dodałbym tylko, że do wyrażenia duchowych treści, które zaczynają się w nas krystalizować, a także do tworzenia literatury, którą warto byłoby dziś czytać, nie wystarczy nam forma trwożnie dysydenckich czytanek publikowanych w tamtych latach na łamach „Polityki”. W zetknięciu z nową rzeczywistością stare, bezkrytycznie przejmowane z tradycji postępowej formy ulegają zużyciu, okazują się bezużyteczne, puste, kłamliwe… Słodko i zaszczytnie jest powielać stare, bezkrytycznie przejmowane z tradycji i własnego pisarstwa frazesy publikowane w latach siedemdziesiątych
Bardziej przychylnym czytelnikom mogłoby się wydawać, że autobiograficzna powieść Mentzla nie jest wcale nieuświadomionym wyrazem ograniczonego horyzontu moralnego i duchowego, lecz głęboko przemyślanym i krytycznie przepracowanym opisem tego ograniczenia: Miłosz jest osobą, Mentzel zdaje się twierdzić, która nigdy nie nauczyła się „wyrażać siebie w pełni” – ani emocjonalnie, ani intelektualnie, ani seksualnie – i dlatego błądzi od kobiety do kobiety i od pracy do pracy, z żadną nie umiejąc się utożsamić. Miłosz, w terminologii powieści, nie potrafi krzyczeć:
– No, krzycz!
– Krzycz! Teraz!
Dopiero za trzecim uderzeniem rozdarł się na całą porodówkę.
Pod koniec powieści dowiadujemy się o incydencie, w którym Alicja, przyjaciółka Miłosza, postanowiła „sama się wypierdolić” w jego obecności. Coraz szybciej poruszając między udami, rozkazała mu: „Krzycz! Teraz! Bądź ze mną!”. „Ale Miłosz nie wydawał z siebie głosu”.
Tę niezdolność do krzyku Mentzel odnosi także do edukacji Miłosza na uniwersytecie pogrążonym w marazmie po wydarzeniach marca 1968 roku. Historia znana wielu studentom polskich uczelni: początkowa ekscytacja myślą o tych wszystkich ożywionych dyskusjach i porywających wykładach, spotęgowana dodatkowo wyobrażeniami o szalonym życiu studenckim zaczerpniętymi z amerykańskiej popkultury, stopniowo ustępuje wraz z narastaniem świadomości, że uniwersytet polski jest instytucją wydaną na pastwę biurokratów i badaczy owadzich nogów. Miłosz ze swej strony ożywił się nieco dopiero wtedy, kiedy zajęcia z gramatyki historycznej zaczęła prowadzić młoda doktorantka „ubrana w krótką spódnicę i obcisłą bawełnianą koszulkę z napisem jego, Miłosza, rzeczywistości, dla życia duchowego obywatela Polski Ludowej złaknionego głębi i tajemnicy. „Swoboda niezupełna staje się brakiem wszelkiej swobody” – od tej sentencji dyskusja powinna była się rozpocząć. Cóż jednak, jeżeli o własnej współczesności Magister zasadniczo nie chciał rozmawiać, skupiając się zamiast tego na czczej teorii kunsztownie ujętej przy pomocy ciągu mdlących popisów retorycznych, po wysłuchaniu których Miłosz opuścił salę z pustką w głowie.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]