Jam ciemny jest […] płomień boży…
Mariupol, 2007 rok, marzec. Wstałem przed czwartą rano, przyjaciel spał, a kolega, który nas zaprosił, pod prysznicem śpiewał o kobietach. Wyszedłem na klatkę, zszedłem na dół w miodowym świetle, które nie rozjaśniało, a raczej materializowało się na skórze, ciążyło i pachniało cukrem. Minąłem kobietę. Zalewała lizolem wejście do klatki (jej czarny ubiór wcinał się w głębię nocy) i poszedłem do głównej ulicy. Ludzie wsiadali do trolejbusów rozświetlonych jak gościnne pokoje albo sale w domach kultury. Gdy odjechały, a przystanek opustoszał na chwilę, dostrzegłem staruszkę. Siedziała na wiadrze i na rozłożonej przed sobą ściereczce sprzedawała na szklanki pestki słonecznika. Jak się u was żyje? Częściowo uleciały mi jej słowa. Ciężko, ale żyć trzeba, modlić się i jakoś będzie – to pamiętam. Dziś, w kwietniu 2022 roku, tego miasta już nie ma, w sensie dosłownym – najprawdopodobniej, bo trudno tu cokolwiek powiedzieć na pewno – zostało starte z powierzchni ziemi.
Irina wynajduje i zlicza wady, które powstają podczas produkcji kątowników, szyn, kształtowników i blachy. I piąty rok od skończenia politechniki, nad ranem, schodzi z trzeciego piętra klatką schodową oświetloną miodową żarówką. Próbowała ją umyć. Wzięła taboret i namoczoną ścierkę. Upewniła się, że żarówka jest wyłączona, i starła z niej grubą warstwę czegoś jakby wosku właśnie. „Skąd się tu to…?”. Powąchała szmatę i to, co w nią wtarła. Oprócz płynu do mycia naczyń, czuć było kurzem i stopionym cukrem. Podkusiło ją, żeby powąchać samą żarówkę. Przybliżyła nos, ale nie poczuła nic poza zapachem wilgoci. Przez następne dni obserwowała, jak szklaną bańkę znów okrywa błona. Coraz bardziej matowa, ostatecznie przeistoczyła się w taką jak przedtem, podobną odchodzącej skórze z opalonych ramion, warstwę. „Tak jest ze wszystkim”, pomyślała.
Przed wyjściem z bloku Iriny zawsze czuć lizolem. Lizawieta, pół człowiek, pół mityczny stwór, zalewa nim szczyny i zbiera kiepy oraz butelki po piwie Stary Mariupol i małe, po wódce Donieckaja. Kobieta była tu już, kiedy Irina się wprowadzała. „Dzień dobry, ciotko Lizawieto”, pozdrawia ją mimo. „Dobry, córeczko”, skrzeczy stara. Znają ją na całym osiedlu. Jej mąż Jura umarł porażony piorunem. Miał przyjść do domu z kobietami, mówią, że wygonił Lizawietę i na oczach syna… I potem, gdy pijany stał na ulicy pod sklepem i w strugach deszczu krzyczał, że Sojuz rozwalili, uderzył w niego grom. Szeptali, że nie było dla starego innej drogi niż poprzez ogień i że to Bóg wyciągnął rękę.
[…]
[Więcej można przeczytać w numerze.]