Może i tak, gdyby nie autor. Orzeł sam daje sygnały w tekście, że oddziela od siebie te dwa światy albo dwa porządki istnienia w świecie. Pasem granicznym między życiem a snem jest u autora Defenestracji coś w rodzaju furtki, która pozwala przechodzić pomiędzy dwoma światami. A jednocześnie autor korzysta z samego istnienia tej furtki jako przestrzeni samej w sobie. I stale do niej powraca w tekście. Podmiot Przedświtów po raz pierwszy w tym wąskim przesmyku między życiem a snem, w tytułowym „przedświcie”, doświadcza nieznanej ani na jawie ani we śnie potęgi samotności. Samotności, która wiąże się z przestrzenią absolutnego poczucia bezpieczeństwa „ja”. Ale i nieznanego w innych stanach egzystencji przyjemnego podporządkowania sobie świata, zaspokojenia potrzeby doświadczania przestrzeni inaczej – tej samej, niby już dobrze znanej z rzeczywistości, ale jakby wyczyszczonej ze wszystkich zbędnych rzeczy, wyciszonej i inaczej ułożonej. Uwolnionej od hałasu codzienności, ale przede wszystkim od aktywnego udziału innych ludzi. Świat w tym pasie ziemi niczyjej pomiędzy jawą a snem, człowiekiem niby już obudzonym, ale jeszcze pozostającym na chwilę w strefie snu, jest bowiem światem pozbawionym specyficznego ciężaru. Ten ciężar w książce Orła to przeszkadzające ego innych ludzi. Dla podmiotu mówiącego w Przedświtach ta pierwsza samotność, zaraz po wstaniu z łóżka, jest jak najlepsza z możliwych wersja świata. Oznacza nie tyle bycie samemu, ile bycie w jakimś miejscu, w którym wszystko wydaje się pierwotne, wczesne i świeże, nienaruszone przez zgiełkliwą machinę świata. Ta błoga samotność człowieka jako istoty w pierwszych chwilach, kiedy się ogląda ten dziwny, cichy świat po nocy, to jest sedno książki Orła. Ale też jeden z niewielu pomostów, jakie pisarz przerzuca otwarcie między sobą a czytelnikiem, podczas kiedy w reszcie książki wydaje się pisać sobie a muzom (a przynajmniej taka jest jego maska pisarska). „Uciekam pojedynczą myślą […] do dzieciństwa i porannych przebudzeń. Gdy miałem siłę i ochotę, by bezszelestnie poruszać się po mieszkaniu, które o tej porze było czymś innym. Moim wewnętrznym światem. Wszystko fascynowało każdy przedmiot na nowo. Rzeczy, których nie rozumiałem, stawały się dla mnie skarbami, którymi musiałem zachwycać się w niedługim czasie. (Każdy przedmiot objawiał mi się nie takim, jakim ja musiałem go widzieć, ale takim, jakim był sam dla siebie). Potem budził się świat. I podobny ból do tego, który teraz czuję”.
A budzący się świat to co? Albo kto? To inni! Słynne zdanie Sartre’a „Piekło to inni” odbija się echem w książce Orła w wielu miejscach. Błogi obraz wyludnionego osiedla, na którym mieszka pisarz, przyjmowane z ulgą sny o odejściu najbliższych i podszyte gorzkim dowcipem fantazje autora o „byciu w końcu kimś” po śmierci wszystkich krewnych.
Rodzaj przyjemności czerpanej z bycia przez chwilę samemu na świecie, do jakiej wraca wielokrotnie pisarz, rozlewa się na cały tom. Z tego powidoku przyjemności, dobrze sobie znanej przecież, garściami czerpie również czytelnik – czy tym czytelnikiem jest czytająca wczesnym rankiem matka małych dzieci, ojciec, pisarz, pisarz-ojciec (jak Karl Ove Knausgård, znany dziś na całym świecie norweski pisarz, który jako ojciec czwórki dzieci zrobił karierę na pisaniu nocą i wczesnym rankiem swoich powieści, z dala od zgiełku dnia i obowiązków rodzica).
Szukam wielu nitek w tym tomie, które mogłyby mnie zaprowadzić do „ja” piszącego (wspólnych doświadczeń, przebitek z obrazów życia i snów, okruchów z literatury i muzyki, których tutaj jest bardzo dużo), pomogły wyjawić maski i ukryte motywy podmiotu, chcącego widzieć świat głównie z pozycji leżącej. Podmiotu zapisującego swoją wrażliwość i bezradność na wiele sposobów i w kilku kolorach (zapiski w tomie pojawiają się w trzech kolorach: czarnym, niebieskim i czerwonym; te same zdania pisane są raz w takim, a raz w innym kolorze). Ale może nie o to chodzi w tym literackim eksperymencie, prozie zorientowanej na własny, wewnętrzny głos – bo te właśnie określenia zdają się odzywać w blurbach Jerzego Franczaka i Bohdana Zadury na okładce tomu. Z innej zaś strony, czy, wspomniana również przez Franczaka i Zadurę, Oniriada Henryka Berezy nie była pisana, jak powiedział w jednym z wywiadów jej autor, z pobudek zupełnie pragmatycznych? Zapisania snu, a w tym siebie, dziwności bycia. Czy pisanie Marcela Prousta i rodzimego Mirona Białoszewskiego, z lubością prowadzących swoje życie literackie w pozycji leżącej, nie było częściami jednej, tej samej całości, u końca której czekały książki, słuchowiska dla innych, satysfakcja z zapisania świata na swój jedyny sposób?