Moderatorka o szlachetnej szczupłej twarzy, wzbogaconej odrobiną dawnego cierpienia, monitorowała przestrzeń. Czegoś jeszcze brakowało, więc wracaliśmy do tematów przegadanych, ożywiając przeszłość. Walery przy fortepianie uśmiechał się do wszystkich zbyt szeroko – źle ukrywając tremę. Zosia nie dotykała klawiszy, ukrywała melodie w palcach, wspierając spojrzeniem Walerego, by zbytnio się nie rozpraszał. Winowajca całego przedsięwzięcia, tłumacz Andrij Szkrabjuk, od czasu do czasu wznosił głowę ku twarzy pani moderatorki, po czym powracał w głąb siebie.
– Jeszcze chwila… Cierpliwości – mówiły jej oczy, hamując rodzące się w bezdźwięcznej sarabandzie kelnerów zwątpienie sali. Aż wreszcie, gdzieś z głębi luster, dotarła do nas słuszna decyzja o rozpoczęciu. Prowadząca po raz ostatni obejrzała salę. Właśnie chwyciła w usta łyk powietrza, z wnętrza którego rzeźbi się pierwsze najważniejsze słowo, gdy do cichego szelestu widowni, jak nóż w masło, wszedł ze swoją kapelą Alfred Szrajer3. Pod sztandarem rasowej siwizny, niczym przepełniony kielich, niósł ze sobą skrzypce.
– Nareszcie! Nareszcie! W gronie ponad stu państw, już od dawna posiadających tłumaczenia dzieł Brunona Schulza, objawiła się Ukraina!!! – moderatorka wygłosiła swe wymarzone zdanie w milczeniu sali. Być może za sprawą nieświadomie dotkniętej struny czy klawisza wyczuwalna była obecność kapeli Alfreda Szrajera. Jak wszyscy muzycy na świecie także nasi czuwali nad czystością przygody, pilnowali harmonii, by nie przesączył się do niej fałsz. Chwytając spojrzenie Andrija Szkrabjuka, moderatorka oddała mu głos. Jeszcze wołały do siebie akapity i wątpliwe miejsca, o których wiedział tylko on. Jeszcze wydawało mu się, że można się cofnąć, lecz stos książek wystawionych na stole zuchwale twierdził, że jest już za późno. Po chwili ciszy Andrij rzekł:
„Pamiętam dobrze swoje letnie wakacje u babci na wsi. Gdy byłem dzieckiem, pozwalano mi na wszystko, poza jednym:
– Baw się, gdzie chcesz, tylko nie wychodź za chatę! – mówiła mi babcia.
– Czemu? – pytałem ją.
– Nie wolno. Tam o północy Żydzi się obracają!”.
W tych kilku zdaniach mieściły się wszystkie oczekiwania sali. Były w nich wszystkie treści przemilczane, zadawnione, wyjawione w taki sposób, że zmuszały do uśmiechu i wylewnej miłości bliźniego. O czym mówiono dalej, nie pamiętam i myślę, że nie miało to już żadnego znaczenia, ponieważ krótka opowieść tłumacza podarowała nam klucz do życia w miłości. Jasne, że taki stan spraw nie mógł być trwały. Przypadkowe dotknięcia strun i klawiszy kapeli mżawką dźwięków rychło przyćmiły to nowe doświadczenie, sprowadziły je do wymiarów bezcennej pozycji muzealnej. Wyczerpany Andrij zamilkł. W odnowionym szeleście sali do głosu doszły skrzypce. Wprowadzając pomiędzy lustra autentyczne wibracje przedwojennego radia, Alfred Szrajer zgrabnie dołączył przebieg wydarzeń do kapryśnej rozmowy harmonii i fortepianu, w której nieuchronnie kruszyła się wartość imprezy. Nie chodziło tu o wartość z drugiej ręki, broń Boże! Wciąż jaśniało nam światło tłumaczenia bez dwóch zdań! Mimo wszystko nie było ono jednak tak ostre, jak światło Autentyku, przebijało się przez dźwięki kapeli, złagodzone, raczej księżycowe. Poza tym wyraźnie ujawniała się sztucznie powielona lustrami ilość osób obecnych na sali. Do zabawnej pogadanki instrumentalnej wszedł bowiem muzealny aksamit barytonu Alfreda Szrajera: „Teraz nie pora szukać wymówek. Fakt, że skończyło się… […] To ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy…”. Naturalnie Zosia gościnnie zwolniła miejsce przy fortepianie dla pianisty kapeli. Obok z szerokim uśmiechem słał ku niej porozumiewawcze spojrzenia Walery. Rosnąca mięsistość wydarzenia zarazem przerażała prostotą i kabaretową płytkością. Tylko autentyczność Alfreda Szrajera usprawiedliwiała regresję. Kelnerzy już bez wyrzutów sumienia przecinali swymi pochodami przestrzeń liturgii słowa. Wystawione stosy świeżego druku tłumaczenia przypominały o czystości początku, lecz nawet myśl o cofnięciu się wydawała się dziwaczną. W aksamit przedwojennych wibracji wsączyły się zapachy nadchodzącej liturgii ciała. Wreszcie klamka białych drzwi do sali niebieskiej została wciśnięta. Pani moderatorka zdążyła jeszcze ogłosić konieczność wysłuchania Ballady o Schulzu, więc udało się zaśpiewać na tyłach odchodzącej przygody. Zosia akompaniowała dzielnie, odwrócona plecami do wydarzenia. Walery zamknął oczy i odfrunął do ostatnich słów Ballady: „No i już, no i już, jak w balecie najlepszym na świecie tańczy Schulz”.
Wysoko nad stołami stał telewizor (nie mylić z monitorem) z podłączonym magnetowidem VHS, odtwarzającym film o Drohobyczu. Niewidoczny lektor czytał fragmenty tekstów pisarza. Kiedy wkładałem do torebki pomarańcze, usłyszałem: „Tam, gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała – tam leży ona, jak kot w słońcu – ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie”4.
Nie był to pierwszy tekst sceniczny w mojej pamięci, tyle że wcześniejsze gnieździły się we mnie jakoś osobno, każdy w swoim miejscu. Ten wszedł zaś do każdej komórki, rozpuścił się w niej, uszlachetniając nowym nieznanym dotąd rytmem. Chodziło przecież właśnie o rytm, który wyprowadza z zadawnionego cienia coś przypominającego sumienie. Niedługo przed tym, w wieku dojrzałym, ochrzciłem się. Tremę pierwszej spowiedzi miałem już za sobą i dobrze wiedziałem, że ziemia się nie rozstąpi, a konfesjonał wkrótce znów zostanie za rogiem. Wczytywałem się uważnie w akapity Księgi. Podarowano mi nowiutką, błyszczącą, czarną, ze sklejonymi kartkami, wszystko świadczyło, że dotarłem do niej pierwszy. Była to Biblia. Teraz po latach wiem, że jeszcze do niej powrócę, ale wtedy było, jak było. Wśród klekotu grzmotów Synaju, błyskawic i ognia Sodomy dotarło do mnie jednak to zdanie, krótka, zwięzła pretensja dziecka, które zrozumiało, że jest samo: „Ty wiesz, ojcze… ty wiesz dobrze, nie ukrywaj się, nie wykręcaj! Ta książka cię zdradziła. Dlaczego dajesz mi ten skażony apokryf, tysięczną kopię, nieudolny falsyfikat? Gdzie podziałeś Księgę? Ojciec odwrócił oczy”, jak zwykle zresztą.
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]