Dlaczego wybrałem akurat tych pisarzy? „W latach 1965–1970 – pisał Jan Błoński w książce pod znamiennym tytułem Odmarsz, książce-pożegnaniu z dotychczasową pracą krytycznoliteracką – najgłośniej było o Erneście Bryllu i Andrzeju Brychcie […] Brylla nic oczywiście nie łączyło z Brychtem prócz inicjalnej literki nazwiska, którą los mnie także opatrzył”. Błoński się mylił, a nawet w obu zdaniach sam sobie zaprzeczał. Brychta i Brylla łączyło właśnie to, że w latach 1965–1970, w schyłkowym okresie panowania ekipy Władysława Gomułki, wyraźnie faworyzowani przez władzę zrobili niewiarygodną wręcz karierę, o której najzdolniejsi wówczas pisarze polscy mogliby co najwyżej pomarzyć.
Dlaczego tak się stało? Na to właśnie pytanie chciałem w swoim doktoracie odpowiedzieć.
Artur Sandauer pierwszy bodaj zauważył bystro, że mit brutala, nieokrzesanego plebejusza, nawiedzający literaturę polską od czasu, kiedy objęcie dziedzictwa przez „cichych, ciemnych, małych ludzi” zapowiadał Mickiewicz, zyskał w PRL, za Gomułki i Moczara, „sens dodatkowy: stał się programem polityki kulturalnej. Jako piewca nowych czasów przestał już wystarczać Broniewski – ostatni w końcu z Kordianów”. Czekano na objawienie się w literaturze – chama. „W tę atmosferę oczekiwania – pisał Sandauer – wszedł Ernest Bryll: znalazł w niej jak gdyby grunt gotowy na swe przyjęcie”. Stylizował się na wulgarność, kokietował plebejskością, robił, co mógł, by zobaczono w nim nadciągającego „chama”. Taki też tytuł, Cham, miał jego programowy wiersz.
– bo palec wskazujący sprzedałem, by patrzał
w przyszłość….
dyskursy w rękawiczkach. Tyle że bez twarzy
jak to plebeje. I nie zauważy
że idąc przeciw tylko mocniej bierze
co sięgają panowie. Lecz przeciwny szczerze…
To do niego – zwycięskiego chama – należeć będzie przyszłość. To po jego stronie jest historia. Poeta prowokacyjnie opowiadał się w swoich wierszach za kulturą ludzi „bez twarzy”, ale „z głową na karku”. Kulturą swojską i cwaniacką. Kulturą „panświnizmu”. Kulturą bezwstydnej pazerności.
Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych minionego wieku ciemne, plebejskie siły w partii coraz wyraźniej parły do władzy, pojawiło się groźne zawołanie: Uwaga! Mława idzie! W rozmowie na ten temat z osobą, która nie miała powodu, aby powiedzieć mi o tym nieprawdę, Bryll miał znienacka wypalić: „A ja tej Mławie dałbym koronę Jagiellonów do zabawy”.
[…]
[Całość w numerze.]