Pan jest moim pasterzem, niczego nie pragnę,
prawie wszystko mi odebrał,
zdruzgotane pastwisko,
czego miałbym się lękać.
On jest bliżej, niż się zdaje,
aż do rana
przebywać mogę w Jego domu,
gdzie milczy długo, milczy uparcie.
Szczęście i życzliwość mnie prowadzą,
także głosy ukochanej i zmarłych przyjaciół.
Jego pręt i laska są mi pociechą,
albowiem rózga i kańczug
nocą tańcują po mnie, nie dasz mi spać,
aż nad ranem miłosierny opatrunek
w postaci wyczerpania.
Prochy ukochanej pochowaliśmy wczoraj,
na grzebieniu jej rude włosy,
w szafie sukienki,
zapachy
nie bledną.
Zastawiasz stół, kielich mój napełniasz po brzegi,
by zaraz mocno pociągnąć za obrus,
rozpychasz się w nas jak kula wśród kręgli.
Kielich się rozpryska i tłuką naczynia,
łzy cieką i ciemność zapada u stołu.
Samem popiół,
a wstać mam z popiołu?