11/2022

Jan Čep
przełożył Andrzej Babuchowski

Wesoły kondukt

1
Parobek długo nie wstawał. Służące, trochę jeszcze w półśnie, ziewając, biegały z rozpuszczonymi włosami po przyzbie (wrześniowy poranek był już chłodny i bose nogi marzły), a gospodyni straciła cierpliwość, otworzyła po raz drugi drzwi do stajni i zawołała: No, Filipie, rusz się wreszcie!

Kiedy stawiała garnki na piecu, otoczona półmrokiem niewywietrzonej kuchni, której nieład (jesienne prace nie pozwalały nawet na chwilkę oddechu) opadał na dno jej świadomości wraz z nieokreśloną goryczą życiowej biedy, nie miała nawet czasu, żeby choć w duchu zbesztać parobka – był to właściwie chłopiec – za to, że się włóczy po nocach z dziewczynami i rano nie można go wyciągnąć z barłogu. Kacper – jej mąż – też nie wrócił z gospody wcześnie. Słyszała, jak jego buty stukały o podłogę, słyszała, jak coś mówi, i coś mu na to odpowiedziała. Ale jej duch, obciążony głazem zmęczenia, spoczywał na dnie głębokich wód, jakby był tam przykuty. I chociaż kilkakrotnie próbowała się z tego wyszarpnąć, to w końcu poddawała się słodkiemu tonięciu i fale snu na nowo się nad nią przewalały.

Stara Kučerka – ach tak, to był sen, przecież matki Filipa wcale tu nie było – wychyliła się nagle przez okno, tylko do pasa, nogi miała na zewnątrz, rozejrzała się po kuchni. Chustka zsunęła się jej z głowy, z tyłu sterczał prześmieszny warkoczyk, oczami lękliwie wodziła po wszystkich kątach. – Filipa tu nie ma – mówi gospodyni – właśnie gdzieś wyszedł.

Omal nie dodała: Wyszedł przez zamknięte drzwi, ściana się przed nim rozstąpiła – gdy nagle stare usta Kučerki zaczęły drżeć, a jej oczy znieruchomiały jak u szaleńca.

– Filipie – zawołała gospodyni przez sen. Parobek nie nadawał się zbytnio do pracy, ale trzymali go z powodu staruszki, która była prawie żebraczką. Nagle jednak gospodyni wzdrygnęła się, klęcząc na jednym kolanie przed otwartym piecem i patrząc półprzytomnie na skaczące płomienie. Ten chłopak jeszcze nie wstał, pomyślała i zmarszczyła czoło, aby przepędzić z niego widma snu, ale już czuła za sobą zgarbioną postać Kučerki i usłyszała jej płaczliwy głos: Niech się już mój Filipek nie włóczy z tą Dolfinką Kroupovą, z tą strojnisią, z tą wywłoką. Jest pani jego gospodynią, niech pani go przekona! Przecież ta flądra zadaje się ze wszystkimi, a on nie ma jeszcze osiemnastu lat!

– Ach, co mi do tego, przecież to pani jest matką! – gospodyni omal nie wypowiedziała tego na głos, ale przyłapała się na tym, że znów stoi nieruchomo i patrzy przez okno, więc postanowiła, nieco rozeźlona, udać się po raz trzeci do stajni.

Otworzyła gwałtownie drzwi i zatrzymała się na progu, spoglądając na podejrzanie ciche łóżko. Konie niespokojnie odwracały ku niej głowy od pustego żłobu, dając do zrozumienia, że nie są winne swego nieróbstwa. Gdy półmrok nad łóżkiem parobka zaczął się rozpraszać, gospodyni rozpoznała niebieskie pręgi na pierzynie, starannie podciągniętej niemal pod brodę, i bladą głowę parobka, zanurzoną do połowy w zmiętoszonej poduszce. Co to za chłopak!, pomyślała. Ta praca jest jednak dla niego za ciężka, powinniśmy go wyrzucić! Ale nagle poczuła się zawstydzona pochopnością swoich myśli. Jednocześnie zauważyła ramię Filipa, które zwisało z łóżka jakoś zbyt bezwładnie, a na prawej skroni nieruchomy cień, podczas gdy cała twarz zbielała już w strumieniu coraz mocniejszego światła. Gospodyni ujrzała nagle półotwarte usta oraz brodę sterczącą ku górze i nogi się pod nią ugięły. Nie miała odwagi zakrzyknąć ani odejść, więc, nie widząc reszty, zrobiła w końcu kilka kroków, pochyliła się nieco nad śpiącym i poczuła, jak powiało od niego przeszywającym chłodem. Cofnęła się prędko, zawadziła o pierzynę, która zsunęła się trochę z nieruchomego ciała. Spod pierzyny wypadł mały twardy przedmiot i z chrzęstem starego żelaza uderzył o cementową podłogę stajni. Gospodyni namacała rozklekotany rewolwer, który od kilku już lat walał się w komórce pośród rupieci i z którego już tylu ludzi daremnie próbowało się zastrzelić, po czym wyprostowała się i pędem wybiegła ze stajni, biała jak ściana.

Nagle na przyzbie pojawił się jej mąż, ciągnąc za sobą szelki spodni pomazanych gliną oraz wczorajszy zapach tytoniu i piwa. Gdy ujrzał ją opartą plecami o futrynę, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, jakby się dusiła, zapytał chrapliwie: Co ci jest?

W milczeniu wskazała mu ręką stajnię i po chwili usłyszała mężowe przekleństwo: Do diabła, już po nim! Wieśniak znów wyszedł na podwórze z rękami w kieszeniach, splunął i wymamrotał: Co tego chłopaka napadło, smarkacz jeden!

Tymczasem przybiegły służące, wślizgnęły się jedna po drugiej do stajni, po czym natychmiast z niej wypadły, całe przerażone, nie mogąc wymówić słowa. Tylko mała Terenia poleciała, i zanim ktokolwiek mógł ją zatrzymać, stała już przed drzwiami, krzycząc po całym placu: Nasz Filip się zastrzelił, leży w stajni i ma dziurę w skroni, a cała pierzyna jest zakrwawiona!

Po chwili na podwórzu było pełno ludzi. Dom, w którym odbywają się wesela, gdzie płonie niebo lub leży zmarły, staje się natychmiast domem ogólnie dostępnym i miejscem zgromadzenia ludzi współczujących, samozwańczych pomocników i gapiów. Praca nagle ustaje, rozlegają się podekscytowane głosy, ludzie zbierają się w grupki, uciekając pod skrzydła wzajemnej towarzyskości, będącej ochroną przed niebezpiecznym wtargnięciem czegoś nieubłaganego, co grozi na końcu wszystkich dróg.

Dwa policyjne mundury odróżniają się od niedbałego ubioru wieśniaków i dwa urzędowe oblicza w obecności lekarza rejonowego przyjmują do wiadomości tę śmierć bez koncesji. Najpierw sprawdzane jest miejsce w rogu stajni, a potem łóżko ze zmarłym wyniesione zostaje na podwórze, na pastwę trzeźwego poranka, który brutalnie obnaża żałosną pyszałkowatość parobka. Twarzyczka niemal bez wyrazu, niezdradzająca niczego, absolutnie niczego. Tylko wargi nieco rozchylone, a zęby, przezierające przez szparę między nimi, czynią usta podobne do pyszczka chomika, któremu krew ciecze z górnej wargi, więc, uznając to za porażkę, sapie w bezsilnej wściekłości na potężnego wroga.

Ach, czy można tym uśmieszkiem odstraszyć miłość tej, która odpowie na głos syna, nawet jeśli zawoła ją z przepaści mąk bez nadziei? Gapie rozstępują się i żebraczka, załamując ręce, rzuca się na zwłoki, całuje wychłodzoną głowę o zaostrzonych rysach i wyje jak stary pies w mroźną noc: Filipku, mój syneczku, coś ty mi zrobił, chłopcze drogi, coś ty mi zrobił! Staruszka zwija się u wezgłowia łóżka, chusta zsunęła się jej z głowy, a zabawny warkoczyk podskakuje na karku w rytm jej rozdzierającego szlochu.

– To ona, ta wywłoka, ta flądra Kroupova przywiodła mi go do zguby, to przez nią go straciłam, wstrętna dziewucha, bezwstydnica, niech ją Bóg pokarze! – krzyczy biedaczka i rozmazuje łzami wygasłych oczu brudne kawałki poduszek, spod których wystają bose nogi nieboszczyka; nawet nie pomyślał o tym, by umyć je sobie przed tak daleką podróżą. Teraz leży tu bez ruchu po czynie nie do naprawienia, z wykrzywionymi dziecięcymi ustami, odpowiadając zastygłym uśmieszkiem na wylewy matczynego bólu i miłości, na wszystkie domysły i wszystkie oskarżenia, sam już teraz w obliczu rzeczywistości, sam wiedzący wśród niewiedzących, ale skrywający skrzętnie swoją wiedzę, której nie oczekiwał i która go przeraziła. I ten jego złośliwy uśmiech jakby mówił do pomocników i gapiów: „Spróbujcie, a zobaczycie!”. Oni jednak są głusi i obojętni na słowa nieboszczyka i poirytowani płaczem żebraczki zaczynają się rozchodzić, rozprawiając o ostatnich podorywkach i zbliżających się zasiewach.

2
Dziewczyny i wyrostki z całej wsi sprawili Filipowi Kučerze uroczysty pogrzeb, mimo że proboszcz prosił, żeby przyszli ze zmarłym po cichu, bo w końcu jest to samobójca.

– Czy macie od lekarza świadectwo, że nieboszczyk popełnił swój czyn wskutek pomieszania zmysłów? – zapytał proboszcz, gdy przyszli do niego na rozmowę. – Pewnie sami czujecie, że jeśli ktoś zabije się dobrowolnie, to nie jest to samo, gdy czeka, aż Bóg go zawezwie. To jest smutny pogrzeb, darujcie sobie muzykę.

Młodzież jednak nie posłuchała. Niepozorny chłopak, który za życia niczym się nie wyróżniał, ściągał teraz na siebie, gdy zmienił się w sztywnego trupa – dla takiego nic!, dla Dolfinki! – przekorną sympatię wszystkich, którzy wcześniej pogardzali jego lichym wyglądem. Cherlawy chłopiec o jasnych włosach i oczach, wlokący swoje ciężkie buty za furą gnoju, karłowata roślina, której liście obgryzła rdza, zanim zdążyły rozwinąć się w kwiat, stał się nagle ponurym bohaterem, centrum posępnej atrakcyjności. Młodzieńcy mimo woli marzyli o strzelbie i o sznurze, a dziewczętom wzdymały się piersi podstępnym zdenerwowaniem, zgubnym naporem namiętności, tchnieniem odurzającej poezji; i tego, który za życia skarżył się na ich drwiny, zalewały falami subtelności i palących łez. Jak bardzo zazdrościły Dolfince Kroupovej, że jest przyczyną tego nieszczęścia! Piegowate dziewczę, ledwie wyrosłe z wieku szkolnego, ale już naznaczone pracą i miłosnymi doświadczeniami, samo nie wiedziało, czy to prawda, ale gdy zobaczyło w trumnie zesztywniałe członki, tragicznie uciszone ciało, ogarnęła je fala nagłego współczucia i żalu – co będzie, jeśli okaże się, że jego przyczyna jest fałszywa? – i trzęsło się z płaczu pod chustą „czarnej druhenki”, w którą ubrała ją wieś kochająca teatralne efekty, w ręku ściskała świecę, symbol życia przedwcześnie przerwanego. – Mój Filipku, mój pączuszku, mój aniołku, coś ty zrobił nieszczęsnej mamie, coś ty jej zrobił? – lamentowała tuż obok pogrążonej w smutku kochanki niepocieszona staruszka, której nienawiść do dziewczęcia utonęła w powodzi łez, a grupa białych druhenek, gorzko lamentujących, otaczała trumnę ze zmarłym.

On jednak – co za nietakt! – na cały ich żal odpowiadał uśmieszkiem wykrzywionych ust, cichym śmiechem zaciśniętych oczu, złośliwie skrywających straszną wiedzę.

Przykryli wiekiem nieprzyjemny uśmiech, ale kiedy wbijali gwoździe, po każdym uderzeniu rozlegało się krótkie echo niczym bluźnierczy rechot zmarłego.

Młodzieńcy z białymi szarfami podnieśli trumnę, druhenki z kwiatami ustawiły się w szeregu, dwie białe szarfy powiewały na krzyżu, który nieśli dwaj chłopcy na czele konduktu pogrzebowego, a w rozdzierający serce płacz matki, „czarnej druhenki” i białych panien wtargnęli muzykanci z marszem żałobnym. Jednak gęsty deszcz, co siąpił od rana, zamienił ryneczek w bezdenne bajoro. Tonęły w nim białe trzewiki druhen. Ich cienkie sukienki wkrótce obwisły i przylepiły się im do ciała, mokre włosy opadły na twarze, gdy tymczasem muzykanci na próżno wylewali wodę z instrumentów. Płacz zrozpaczonych panien rozpętał się więc jeszcze wrzaskliwiej, a rozstrojona melodia marsza żałobnego raniła uszy, pojedyncze dźwięki tańczyły gorszący taniec wokół białego krzyża na trumnie, mieszając się z lamentem grupy w upiorną maskaradę kotów, jęczących na północnym wykopie wypełnionym padliną, a zmarły się śmiał…

Tutejszy pobożniś, który z tyłu odmawiał różaniec wraz z kilkoma żebraczkami, w końcu się załamał i burknął: Hultaj chłopak, ale narozrabiał! – I tak doszli do kościoła.

Proboszcz, który słyszał hałas przez otwarte okno, kazał na siebie długo czekać i niepewnie przechadzał się w pluwiale po zakrystii. Jego sytuacja była kłopotliwa. To był już trzeci samobójca w ciągu ostatniego półrocza, jedna sześćdziesięcioletnia staruszka i dwóch wyrostków, więc nie był pewien, czy sam nie bluźni, śpiewając „Miserere” nad tymi, którzy już z góry wzgardzili wszelkim miłosierdziem. Stał załamany nad swoim stadem, nie tyle podobnym dziś do owieczek, ile raczej do wieprzy, w które na polecenie Pana, weszły niegdyś duchy nieczyste, a potem rzuciły się w przepaść.

W końcu pojawił się, i przygnębiony, skarżąc się w duszy Bogu, pokropił trumnę. Łacińskie modlitwy rozbrzmiewały z jednostajnym dostojeństwem we wnętrzu świątyni, gdy tymczasem zmarznięte druhenki szczękały zębami, matka nieboszczyka leżała przy trumnie jak zmięta ścierka, a zmarły chłodno i uparcie milczał.

Kondukt ruszył na cmentarz. Żółta glina lepiła się do zelówek, liny, na których spuszczano trumnę do grobu, nasiąknięte były wodą i oblepione kleistym błotem. Kiedy ksiądz zakończył śpiewanie psalmu, chciał powiedzieć kilka słów, ale gdy tylko wymówił imię nieboszczyka, rozległ się dokoła histeryczny płacz druhenek rzucających kwiaty na trumnę bohatera, jęki i krzyki nigdy dotąd niesłyszane. „Czarna druhenka” trzymała w objęciach staruszkę, która przed chwilą ją przeklinała, a łzy ciekły także gapiącym się babom, których języki nagle oniemiały.

Ksiądz znieruchomiał nad otwartą mogiłą i zakrył sobie rękami twarz. Jęki i wycia rozbrzmiewały wokół niego niczym orkiestra upiornych instrumentów, gęsty deszcz padał na czarne ściany grobu, a ze stalowych chmur zwisał lęk niepewnego czasu.

Nagle przez tłum przedarła się Markyta Kryštofová, posiwiała stara panna, ucapiła płaczącą „czarną druhenkę” za warkocz, przewróciła ją na ziemię, i z rozpalonym wzrokiem krzyczała: To jest ta bestia, co go ma na sumieniu, to ona jest winna!

Krzyki nagle umilkły. Dziewczę, przerażone i nierozumiejące, ścierało z zakłopotaniem błoto z czoła, a twarz matki nieboszczyka stężała w wyrazie ogłupiałego lęku. Ksiądz usłyszał nagle dziki rechot zmarłego i zmarli z całego cmentarza zaczęli rechotać wraz z nim…

A morte perpetua… – szepnął, po czym uczyniwszy znak krzyża nad szalonym stadem, pobiegł do kościoła i upadł na twarz przed tabernakulum.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.