Wtedy nie uświadamialiśmy sobie, że dla kolejowej trakcji przewiercono wzgórze Vítkov, na którym stoi szarobiały blokhauz wojennego mauzoleum i największy konny pomnik w Europie. Przedtem mieszkałem w Pradze przez niemal dziesięć lat, a na Žižkov zajrzałem zaledwie kilka razy, właściwie tylko przejazdem, i spędzałem czas głównie we wnętrzach odbudowanych tam właśnie przybytków kultury. Chyba dwa razy byłem w Teatrze Ponec, parę razy w klubie Akropolis, raz pod wieżą telewizyjną z czarnymi bobasami Davida Černego i ze dwa razy w kinie Aero na Biskupcovej. Nie ciągnęło mnie na Žižkov. Nawet to, co o nim przedtem wyczytałem, jeszcze w latach osiemdziesiątych, na przykład w Historii Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa) Jaroslava Haška czy we Wszystkich urokach świata Jaroslava Seiferta, wyparowało mi z głowy. Wzgórze Vítkov i Miejsce Pamięci Narodowej z pomnikiem Jednookiego Husyty kojarzyły mi się mniej z husytyzmem, a bardziej z komunizmem. W 1420 roku dowodzone przez Jana Žižkę wojsko husyckie, uzbrojone w cepy i arkebuzy, odparło tutaj atak katolickich krzyżowców Zygmunta Luksemburczyka, zmasakrowało ich i zepchnęło w dół po zboczu, pod którym dzisiaj przebiega kolejowy tunel. Między innymi dla upamiętnienia tego zwycięstwa jeszcze przed
Po drugiej stronie zaczyna się Karlín. W kontraście do Žižkova jest to dzielnica płaska; dawne przemysłowe przedmieścia Pragi schodzą od Vitkova aż do Wełtawy. Właśnie po to, by žižkovscy proletariusze mieli łatwiejszy dostęp do fabryk i zakładów przemysłowych Karlína, na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, jeszcze przed śmiercią Stalina, rządzący w Pradze komuniści postanowili wydrążyć pod Vítkovem tunel. Po straszliwej powodzi w 2002 roku, kiedy wezbrana Wełtawa całkowicie zalała Karlín, tutejszy przemysł upadł do reszty, stare zakłady przemysłowe wyburzono lub przebudowano na szykowne postindustrialne obiekty i wyznaczono im nowe funkcje. Dzielnica stała się poligonem nowej architektury, całkowicie zmieniła charakter i jest obecnie modną, najbardziej dynamicznie rozwijającą się częścią Pragi. Chętnie osiedlają się tu hipsterzy, czego na razie nie można powiedzieć o Žižkovie, bo tam najchętniej rezydują anarchiści, a także Rosjanie, niekoniecznie bogaci, i Wietnamczycy.
Rano, jeszcze przed siódmą, ktoś pod moim otwartym oknem rozmawiał po angielsku. Słyszałem dwa głosy – żeński i męski – przy czym głos żeński miał jakby azjatycki akcent. Mówił też więcej i głośniej. Nic z tej rozmowy nie zrozumiałem, oprócz ironically, słowo to powtórzyła kobieta, zaczynając kolejną swoją kwestię. Nie nasłuchiwałem, nie byłem ciekaw, gdzie odbywa się rozmowa: piętro niżej przy otwartym oknie, na dole u drzwi wejściowych albo może gdzieś dalej, w głębi placu Konstancjańskiego, pod obsprejowaną ścianą magazynu czy na schodach obok. Trwała długo, chyba ze dwadzieścia minut. Od czasu do czasu rozlegał się śmiech, krótki i jakby drwiący, ironiczny właśnie.
Dzień wstawał słoneczny, złoty, ale poranek był rześki. Ponieważ w lodówce nie miałem na śniadanie nic poza jajkami i kefirem, postanowiłem wyjść na małe zakupy oraz rekonesans po okolicy. Naprzeciw drzwi wejściowych obsprejowana ściana z resztkami anarchistycznych ulotek i plakatów. No tak, Žižkov nie od dziś słynie z anarchistycznych rezydentów, dzikich lokatorów, wagabundów, ubogich początkujących artystów, odmieńców, satyryków, frustratów, wariatów, performerów, happenerów, raperów, hackerów mieszczańskiej czeskości, wszelkiej maści alternatywnej bohemy, a więc elementu, który niechętnie podporządkowuje się normom obyczajowym i przepisom stanowionego przez państwo i gminę prawa. Oczywiście nie znaczy to, że nie ma tu zwykłych mieszczan, którzy w pobliżu albo w dole mają etaty, biura, zajęcia, interesy. Tutaj też są niewielkie zakłady, urzędy, biura, placówki i posterunki, hotele, Tesco i Billa, salony sprzedaży i pracownie. I tutaj też mieszkają emeryci i renciści. I wałęsają się bezrobotni Romowie. I panie wychodzą z psami na spacer. I jest niewielki browar Victor. I w gospodach podaje się specjały czeskiej kuchni. I działa słynny Žižkovski Teatr Járy Cimrmana, skromna świątynia czeskiej, postbiedermeierowskiej mistyfikacji i kultu Járy (da) Cimrmana, najwybitniejszego, choć fikcyjnego Czecha wszech czasów, którego geniusz pomógł Czechom z humorem znosić komunistyczną normalizację po sowieckiej inwazji w 1968 roku.
Z biegiem lat siedemdziesiątych komunistyczna normalizacja przenicowała czechosłowacką codzienność, w której i tak nie brakowało absurdów. I chociaż w latach osiemdziesiątych system degenerował się coraz bardziej, co sprzyjało jego rozkładowi i ułatwiło aksamitną rewolucję 1989 roku, niektóre jego elementy, głównie lifestylowe i popkulturowe, przetrwały, a nawet wzmocniły czeski charakter. Miastowi Czesi przyzwyczaili się do chataření i chalupaření – sielankowego życia na daczach za miastem. Tam mogli odreagowywać mieszczańskie stresy. Pod względem politycznym zadziwia – mimo lustracji i dekomunizacji – poparcie Czechów dla partii komunistycznej: wciąż utrzymuje się na poziomie 15–20 procent. W 2016 roku, po wyborach wygranych w Polsce przez katolicko-narodowo-populistyczny PiS, Polaków ten fenomen zdumiewa, ale dla większości Czechów jest to zjawisko normalne, trwały czynnik ich politycznego systemu. Niemniej odnoszę wrażenie, że przywykłej do normalizacji czeskości jest teraz mniej, niż było choćby dziesięć lat temu. Kiedy Czechosłowacja pokojowo się rozpadła i w 1993 roku przekształciła w dwa oddzielne państwa, oba zaczęły na nowo lepić odrębne tożsamości już w warunkach liberalnej demokracji, wolnego rynku i agresywnej popkultury.
W Pradze, metropolii tradycyjnie kosmopolitycznej, procesy te przebiegają trochę inaczej niż w reszcie kraju. Rozmaicie wygląda to zresztą także w poszczególnych dzielnicach Pragi. I tak na przykład w ciągu ostatnich dziesięciu lat Žižkov stał się mekką alternatywy i strefą jawnego, naiwnego, siermiężnego, ale za to międzynarodowego anarchizmu. Przekształcił się także w coś w rodzaju multikulturowego tygla. Daleki świat ruskich i azjatyckich emigrantów spotyka się tu z lokalnym, żywiołowym półświatkiem alternatywnych aktywistów i anarchizujących artystów oraz resztkami lokalnego, poczciwego mieszczaństwa, tutaj obdarzonego cechami klasy średniej. Opuszczonych, ponurych kamienic z osypującymi się, zapaskudzonymi sprejem elewacjami jest coraz mniej. Ktoś kupuje te ciężkie, wielkie budynki z drugiej połowy
Tak sobie myślałem, schodząc w stronę ulicy Husitskiej w poszukiwaniu większego samoobsługowego sklepu spożywczego. Niedaleko, przy placu Havlička-Borovskiego, w dolnym lewym rogu dostrzegłem szyld Tesco Express. Wolę to niż nieświeżą – może dlatego, że otwartą non stop – wietnamską večerkę. Wietnamskie sklepiki i orientalne jadalnie, gdzie sprzedaje się podróbki orientalnych przysmaków, tanie dania i produkty nie pierwszej świeżości, są przyczółkami orientalizacji Pragi, jej dzikiej azjatyzacji. Może jeszcze za naszych czasów ulegnie jej cała Europa.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]