Julia Różewicz: Tak, tak zwane mocne wejście. Stąd nazwa wydawnictwa – Afera. Pamiętam, że musieliśmy ocenzurować citylighty promujące książkę. Była z tym – nomen omen – kupa śmiechu.
PD: Od razu też w wydawnictwie Afera ustalił się szczególny sposób pracy – w bezpośredniej relacji z autorem/autorką. To trochę łatwiejsze – z uwagi na geograficzną bliskość – niż wtedy, gdy wydaje się pisarzy z drugiego końca Europy lub z innego kontynentu…
JR: Prowadzenie jednoosobowego wydawnictwa jest dość karkołomnym zadaniem. Trzeba zajmować się wszystkim: od pracy fizycznej, jak rozładunek palet z książkami, dźwiganie paczek czy ich wysyłka do dystrybucji, poprzez fakturowanie, pozyskiwanie grantów, promocję, obsługę targów, aż po redakcję czy wreszcie przekład literacki, którym przecież też często się zajmuję. Gdyby nie fakt, że z częścią autorek i autorów jestem po tylu latach prowadzenia wydawnictwa dość blisko, lub wręcz się przyjaźnię, zwyczajnie nie chciałoby mi się tego wszystkiego robić. Właśnie kontakt bezpośredni z wyjątkowymi ludźmi, których czytam i cenię, nasze wspólne podróże, rozmowy (a nie ma chyba intymniejszej relacji niż relacja autor[ka] – tłumacz[ka]) są najpiękniejszą nagrodą za ten cały trud. Na pewno mam też sporo szczęścia, bo prawie zawsze trafiam na autorki i autorów niezwykle życzliwych i bezproblemowych. A wiadomo, że z artystami różnie bywa…
PD: Gówno się pali okazało się sukcesem i u nas.
JR: To książka fenomen, w tej chwili na rynku jest już trzecie wydanie, a każde z poprzednich wydań miało po kilka dodruków. Jednak muszę przyznać, że nie jest to moja ulubiona książka Petra Šabacha, wolę Babcie albo Pijane banany. Bezdyskusyjną siłą Gówna… jest tytuł, który przyciąga ludzi jak muchy.
PD: Kiedy przygotowywała pani edycję Šabacha, wyobrażała sobie pani, dokąd może to zaprowadzić?
JR: Nie, działałam na żywioł. Kolega z Pragi dał mi numer do Petra Šabacha, zadzwoniłam, zapytałam, czy jeśli założę w Polsce wydawnictwo, żeby wydać jego książkę, to on się zgodzi. A on zareagował okrzykiem pełnym entuzjazmu. Nie wiem, czy akurat tamtego dnia już sobie chlapnął… Ale nie mogłam w to uwierzyć, bo brałam pod uwagę, że autor tego formatu, który w każdej większej czeskiej księgarni ma swoją osobną półkę, będzie bardziej wybredny, nieufny, że będzie miał ogromne wymagania. Ale Šabach był najserdeczniejszą osobą pod słońcem, zaraz zaprowadził mnie do swojego czeskiego wydawcy Ladislava Horáčka z Paseki i gorąco przekonywał go, że „na pewno świetnie sobie poradzę”, choć ani on, ani ja nie mogliśmy mieć o tym, czy sobie poradzę, bladego pojęcia. Jak by się na tym zastanowić, to naprawdę mogło się skończyć straszną klapą. Ale na szczęście tak się nie stało.
PD: Od razu zdecydowała pani – tylko żyjący autorzy. Żadnej szacownej klasyki. Dlaczego?
JR: Drugim po Šabachu autorem, którego postanowiłam wydać w Aferze, był – już wówczas nieżyjący – Jan Balabán, więc nie o fizyczną obecność autora wśród nas mi chodziło, raczej o to, by wydawać książki aktualnie czytane w Czechach. Dlaczego bez klasyki? Bo klasyka, także ta „nowsza”, była już dostępna w polskim przekładzie. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych minionego wieku wydawano jej u nas niemało. W serii PIW-u „Klub interesującej książki” czy w cyklu „Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich” Wydawnictwa Śląsk ukazywali się pisarze urodzeni pod koniec dziewiętnastego wieku i na początku dwudziestego, jak Jaroslav Havlíček, Jan Drda, Vacláv Řezáč, Fráňa Šrámek, Josef Toman, Vladimír Neff, Vladislav Vančura, Jiří Wolker, Hrabal oczywiście, oraz ci urodzeni w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku, między innymi giganci, jak Josef Škvorecký, Vladimír Parál oraz – dla mnie chyba najważniejszy – Ladislav Fuks. I bardzo dobrze, że dzieła tych czcigodnych panów są w naszych bibliotekach, ale w roku 2010 wypadałoby mieć dostęp także do książek napisanych współcześnie, po roku 2000. A tych było na naszym rynku niewiele. Postanowiłam wypełnić tę lukę.
PD: To „trzymanie ręki na pulsie” to jednak strategia ryzykowna – jest się, w pewnym stopniu, niewolnikiem bieżących mód i hierarchii…
JR: Ryzykiem, szczególnie finansowym, byłaby raczej strategia odwrotna: wydawanie tytułów, które aktualnie nikogo nie obchodzą, prawda? Poza tym zdarza mi się wyskok w stronę klasyki, w Aferze ukazała się kultowa czeska powieść satyryczna Saturnin, którą Zdeněk Jirotka napisał w roku 1942. Ale ta książka w rankingu na Książkę Stulecia pokonała nawet Szwejka, więc naprawdę zasłużyła! Owszem, czasami czuję się trochę zniewolona przymusem wydawania nowości, bo wprowadziwszy na rynek jakiegoś autora, w pewnym sensie jestem skazana na wydawanie kolejnych jego książek, choć nie wszystkie podobają mi się w równym stopniu. Ale każdemu zdarzają się książki lepsze i gorsze. A kiedy będę miała ochotę wydać coś starszego, mniej modnego czy na przykład bardzo kontrowersyjnego, też mogę to zrobić. Poza tym o jakich modach można mówić przy czymś tak u nas niszowym jak literatura czeska?
PD: Jak postrzega pani tę „niszę”?
JR: Literatura czeska zmieniła płeć. Kiedy przed chwilą wymieniałam autorów wydawanych u nas w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, byli to wyłącznie mężczyźni. Teraz można zauważyć przewagę pisarek. Niedawno, podczas kiermaszu książek w Kielcach, jakiś pan poprosił o wskazanie dobrej współczesnej powieści, zerknęłam na ladę, a miałam tam nie tylko aferowe książki, lecz także tytuły innych zaprzyjaźnionych wydawców, no i leżą tam sobie powieści Bellovej, Tučkovej, Hůlovej, Soukupovej, Boučkovej, Denemarkovej, Bolavej, Pilátovej, Procházkovej, Mornštajnovej… Uderzył go całkowity brak mężczyzn. Gdzie się podziali faceci? Są, oczywiście. Ale w mniejszości. Co poza tą zmianą? Wciąż postrzegam literaturę czeską jako bardzo różnorodną.
PD: To znaczy?
JR: Poszczególni autorzy mają swoje tematy, odrębne style i z pasją pielęgnują własne literackie poletka, dzięki czemu to wszystko nie zlewa się czytelnikom w jedną bezkształtną masę. Krytycy czescy narzekają wprawdzie, że od lat nie pisze się tam o niczym istotnym, że „wciąż czekają na wielką czeską powieść”, że wszystkie godne uwagi książki traktują o przeszłości, podczas gdy nikt nie pisze niczego ważnego o tym, co tu i teraz.
PD: To prawda?
JR: Może trochę tak jest. Albo ci krytycy, w swej obsesji poszukiwania „wielkości”, nie potrafią już cieszyć się z obcowania z literaturą może nie wielką, a po prostu dobrą… Zamiast tego czekają na drugiego Čapka.
PD: To chyba naturalne oczekiwanie – na arcydzieło, które zdefiniuje naszą epokę, nawiąże do najlepszych wzorców przeszłości. Inna rzecz, czy tego rodzaju książki – w epoce, kiedy zatrudnia się researcherów i pośpiesznie pisze „dzieła” na popularne tematy – są jeszcze możliwe.
JR: Ja na drugiego Čapka nie czekam, bo zawsze mogę sobie poczytać pierwszego, a to, co oferują nowsi autorzy czescy, też do mnie przemawia.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]