Jerzy Putrament przyjechał do Polski z Paryża, gdzie sprawował funkcję ambasadora, w kwietniu 1950 roku, aby uczestniczyć w plenum KC PZPR. Atmosfera była napięta, wkrótce odwołano go do Polski. W Pół wieku (t. 3, Zagranica) wspominał:
Putrament usiłował szukać sojuszników, aby zablokować decyzję o przyznaniu ZLP kamieniczek, nie orientował się jednak dobrze w aktualnych kursach personalnych i swój problem nieodpowiedniego lokalu dla Związku Literatów Polskich powierzył „niejakiemu X”. Tymczasem „X” szedł właśnie w odstawkę i usiłując walczyć o utrzymanie pozycji, zarzucił publicznie kierownictwu partyjnemu bałagan, z konkretów wymieniając właśnie owe hałaśliwe schody ruchome. Rozczarowanie Putramenta mogło wynikać z oczekiwań, że będzie jak w ZSRR. Oli Hnatiuk zawdzięczam przypuszczenie, że wzorem dla niego mógł być pałac Bielskich we Lwowie – już jesienią 1939 roku przekształcony w siedzibę sowieckiego związku pisarzy. Wyrzucenie hrabiów z pałacu, przejętego na rzecz pisarzy, przedstawiała sowiecka karykatura.
Pisarze nadzorowali budowę swojej siedziby, brały w tym udział Janina Broniewska i Ewa Szelburg‑Zarembina; w tym czasie sprawą utworzenia Biblioteki ZLP zajmowali się Aleksander Maliszewski i Juliusz Gomulicki. W 1950 roku Zarząd Główny ZLP uhonorował 116 robotników nagrodami za ich trud, wręczając im wydanie Pana Tadeusza z dedykacją: „Budowniczemu Domu Literatury – Związek Literatów Polskich”.
Gdy Dom Literatury zaczął działać, Stare Miasto było jeszcze w trakcie odbudowy, której pierwszy etap, polegający na oddaniu Rynku i najbliższych okolic, oficjalnie zakończono 22 lipca 1953 roku.
Legenda głosi, że obecne pomieszczenia Fundacji Domu Literatury i Domów Pracy Twórczej zajmowała Zofia Nałkowska. Z zapisów w dzienniku pisarki wynika, że chyba jej mieszkanie położone było wyżej, na trzecim piętrze.
Zofia Nałkowska po drugiej wojnie światowej mieszkała w Łodzi, często jednak przebywała na leczeniu w Krynicy. Do Warszawy – jak wynika z jej dziennika – przeniosła się w 1950 roku. Pierwszy „warszawski” zapis pochodzi z 6 lutego 1950 roku. Mieszkała tymczasowo na Brackiej, w trudnych warunkach, bez bieżącej wody. Towarzyszyła jej gosposia, Genia, ale pisarka narzekała na brak sekretarza. Dopiero pod koniec roku, w grudniu, mogła się przenieść do Domu Literatury. Nie była zachwycona tym mieszkaniem, lecz zdawała sobie sprawę, że osiądzie tu do końca swego życia:
Nazajutrz, po pierwszej nocy, Zofia Nałkowska wróciła w dzienniku do tematu nowego mieszkania:
Jestem samiuteńka w tej dość rozległej, pustej, zakurzonej przestrzeni. Nastawiłam wody na herbatę na maszynce elektrycznej, w kuchni na ziemi. Ta kuchnia jest wielka, sięga już w kamienicę sąsiednią i ma wielkie okna z dużymi szybami, zarówno jak pokój służbowy. Ale przynajmniej Genia jest zadowolona.
Samotność w tym tak obcym miejscu, w ruinie i rozsypce, w której jeszcze raz mam budować nowy ład i nową podjąć pracę – co za luksus, co za dziw! Myślę wszystko – od samych początków. Patrzę w te zgliszcza wszelkiej przeszłości – uhonorowana tym darem, uprzywilejowana… No, no!…
Wrażenie samotności musiały wzmagać ruiny Zamku i fakt, że Stare Miasto nie było jeszcze zamieszkane.
W Domu Literatury, krócej lub dłużej, mieszkało wielu pisarzy. Hanna Ożogowska napisała tu Głowę na tranzystorach. Był to też ostatni adres Arnolda Słuckiego przed wymuszoną emigracją z Polski po wydarzeniach 1968 roku. W odpowiedzi na mój wpis o Domu Literatury na Facebooku Elżbieta Ficowska napisała, że w tym czasie ona i jej mąż Jerzy Ficowski znaleźli się bez swojego kąta. Związek wyznaczył Ficowskiemu mieszkanie po Słuckim, z którym Ficowski był zaprzyjaźniony. Ficowski wpadł w furię, krzyczał: „Mienia pożydowskiego nie biorę!”.
Dom Literatury szybko zaczął pełnić poważne funkcje, związane z ówczesną rolą ZLP. Z jednej strony – miejsce posiedzeń, licznych zebrań, które organizowane były z myślą podporządkowania pisarzy ideologii, z drugiej – miejsce nieoficjalnych spotkań, rozmów, a także zabaw.
1 stycznia 1956 roku Mieczysław Jastrun zapisał w swoim dzienniku:
Zwyczaj organizowania w Domu Literatury zabaw sylwestrowych był kontynuowany w następnych latach. Opowiadał mi niedawno zmarły prozaik Andrzej Chąciński, że spędził tu Sylwestra 1959/1960. Był wówczas od pewnego czasu członkiem Koła Młodych i sekretarzem redakcji nowego pisma „Współczesność”. Miejsca przy okrągłych, nowoczesnych stolikach ze szklanymi blatami zostały wyznaczone, jego przypisano do wspólnego stolika ze Sławomirem Mrożkiem i jego żoną Marą (Marią Obrembą), malarką. Mrożek niewiele wcześniej się ożenił i przeprowadził z Krakowa do Warszawy, jeszcze nie mając stałego mieszkania. Chącińskiemu bardzo pochlebił taki przydział – Mrożek był już sławny. Niedługo potem, latem 1960 roku poznał w Bristolu siostrę bliźniaczkę Mary, Gabrielę Obrembę, malarkę i śpiewaczkę, i został jej mężem. Dobrze zapamiętał swobodną atmosferę Sylwestra.
Dużo istotniejsze od zabaw okazjonalnych były codzienne obiady w stołówce, która mieściła się w podziemiu. Wnętrze było zastawione prostymi stołami i ławami z desek, a konieczność przesuwania się, przepuszczania i zajmowania miejsc obok siebie musiała nieco niwelować ostre spory, jakie od zawsze dzieliły środowisko literackie. Gdy byłam nastolatką, trafiłam z powodu powtarzających się angin do szpitala, na laryngologię. W tej samej sali leżała sympatyczna, prosta kobieta, która pracowała w kuchni dla literatów. Pamiętam, że najbardziej chwaliła Władysława Broniewskiego. Broniewski zmarł w 1962 roku, ja musiałam spotkać tę kobietę w połowie lat siedemdziesiątych, gdy miałam już tyle lat, by trafić do szpitala razem z dorosłymi. Opowiadała o nim jak o „dobrym panu”, rozumiejącym i szanującym „człowieka pracy”: zawsze, gdy mu smakowało, wchodził do kuchni, żeby pochwalić, lubił proste dania i lubił rozmowy z kucharkami. A ją lubił najbardziej. I to, że Broniewski ją chwalił, wystarczyło, żeby traktowała swoją pracę jako wyjątkową. Poza tym opowiadała dużo o tajemnicach kuchni, jak się robi panierkę do kotletów, gotując na wiele osób, jak zrobić, żeby było tanio i smacznie.
Potem towarzystwo przechodziło na górę, do kawiarni, gdzie przy stoliku nad herbatą zasiadali poeci i grali w szachy. Kto z kim grał – trzeba zapytać starszych, mnie się wydaje, że to byli przedstawiciele międzywojennej awangardy.
Ja pierwszy raz znalazłam się w sali na dole w latach osiemdziesiątych, w towarzystwie Tomasza Burka, który stał się moim starszym kolegą z Instytutu Badań Literackich. Był to moment zabawnego zetknięcia odmiennych doświadczeń dwóch pokoleń, o innym bagażu historycznym. W latach osiemdziesiątych, po stanie wojennym, do Domu Literatury się nie chodziło, ZLP został zawieszony, rozwiązany i utworzony jeszcze raz, PEN Club pozostawał w zawieszeniu do późnych lat osiemdziesiątych, gdyż trwały spory: władzom zależało na „odwieszeniu”, ale stawiały warunek wprowadzenia swoich ludzi do zarządu.
Tomek Burek, zadomowiony w środowisku literackim, uważał jednak, że w zjedzeniu obiadu w stołówce nie ma nic złego. Ja – niewprowadzona w środowisko, z doświadczeniem opozycyjnym – byłam przerażona samym przekroczeniem progu złowrogiej siedziby reżimowego związku! Tomek mnie uspokajał, zapewne zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później nastąpi jakaś zmiana, być może wiedział już o krokach, które wreszcie złożyły się na utworzenie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Podczas obiadu siedziałam sztywna i z trudnością łykałam kolejne kęsy. Im więcej jadłam – tym wyraźniej spod zasmażanej kapusty rysował się napis zdobiący talerz: „Związek Literatów”… Horror! Rzecz w tym, że dla mnie była to wówczas złowroga nazwa reżimowej organizacji, z którą nie należało mieć nic wspólnego, a dla Tomka – utracona wspólnota, do której kiedyś należał.
Po 1989 roku to Burek „zapisał mnie” do SPP. Miałam obiekcje, że mój dorobek nie jest dość duży… Ale Tomek przedstawił sprawę Komisji Kwalifikacyjnej, której przewodniczył, a jej członkowie – jak opowiadał – tyko machnęli ręką: a, znamy ją, znamy i czytaliśmy! Potem widział dla mnie miejsce w Komisji Kwalifikacyjnej i dobrze zapamiętałam argument, jakiego użył: to pozwoli ci odkryć różne nieznane nazwiska i wyrobić sobie znacznie głębsze rozeznanie we współczesnej literaturze. Do dziś myślę o jego postawie z ogromnym szacunkiem. Zapamiętałam też Tomasza Burka przede wszystkim jako człowieka niezwykle wrażliwego. Iwona Smolka w książce Droga do Obór opisała proces jego przemiany, jego usztywnienia się, ale ja tego procesu już nie obserwowałam z bliska.
Legenda nie obroniła Domu Pracy Twórczej w Oborach przed reprywatyzacją, a potem przejściem w prywatne ręce. Miejmy nadzieję, że Dom Literatury, który od momentu odbudowy kamieniczek, czyli od ponad siedemdziesięciu lat, pełni tę samą funkcję, nie przepadnie.