Zastanawiam się dłuższą chwilę. Nic nie przychodzi mi do głowy, ale nie mam zamiaru się poddawać. Kolega wyliczał poznanych przez siebie celebrytów przez dobre trzy minuty, z pewnością uda mi się przypomnieć sobie choć jedno nazwisko.
– Poznałem kiedyś Mystic Fuckera – wyrzucam z siebie, zanim kolega wspomni mimochodem jakiegoś kolejnego muzyka czy dziennikarza.
Poznaliśmy się zaledwie parę miesięcy wcześniej, nie ma więc nic nadzwyczajnego w fakcie, że dosyć regularnie wtedy współżyliśmy.
Warszawski Ursynów, postukujące kaloryfery i żarłoczny błękit zimowego nieba. Powiedziałbym, że miło, gdyby nie to, że moja dziewczyna współżyła w tym czasie nieco regularniej niż ja – ale o tym później.
Mieszkanie było dwupokojowe i mieszkał w nim, oprócz mojej dziewczyny i nieoficjalnie mnie, również Mystic Fucker, którego imienia za nic nie potrafię sobie przypomnieć. Pamiętam, że uczył się wtedy w szkole aktorskiej, miał na koncie parę offowych filmów i wydaje mi się, że odnosił też sukcesy na deskach jakiegoś teatru alternatywnego. Mimo że był niewiele ode mnie starszy, już wtedy miał spore zakola, jego mięsiste ramiona zdobiły natomiast imponujące tatuaże przedstawiające śmierć. Zrobił je sobie po to chyba, żeby wyglądać groźniej, miał jednak łagodne oczy, cały ten wysiłek poszedł więc, moim zdaniem, na marne.
Kilka lat później, akurat na kilka dni przed owym pojedynkiem na sławnych znajomych, natrafiłem w gazecie na wywiad z Mystic Fuckerem, bo taki miał już wtedy pseudonim artystyczny. Z artykułu dowiedziałem się, że pracował jako zawodowy aktor, nie grał, co prawda, w filmach fabularnych, a w porno. W artykule opowiadał o koleżeńskiej atmosferze na planie, o wysokich standardach higienicznych i poszanowaniu dobrostanu psychicznego aktorów. Po przeczytaniu tego artykułu doszedłem do wniosku, że są chyba gorsze rzeczy niż zostanie czułym i profesjonalnym aktorem filmów dla dorosłych. W końcu film to film, a w prawdziwym życiu nie każdy przecież może zarabiać na chleb, grając w romantycznych polskich komediach czy filmach Vegi o mężczyznach mafii.
Jeśli o mnie chodzi, to na tym z chęcią zakończyłbym listę celebrytów, których poznałem osobiście. Niestety, kiedy mój kolega z pracy googluje Mystic Fuckera na biurowym komputerze, udając, że nigdy wcześniej o nim nie słyszał, przypominam sobie, że poznałem jeszcze jednego.
Poznałem? Właściwie nie wiem, czy można nazwać tak tę chwilę, kiedy nasze spojrzenia skrzyżowały się na kładce gdzieś nad Trasą Łazienkowską. Wiedziałem, że mieszkał gdzieś w okolicy, i miałem wszelkie powody, żeby podejrzewać, że moja dziewczyna nie była na spotkaniu ze swoją przyjaciółką, ale widziała się właśnie z nim. Ale może to nawet nie był on? Spomiędzy grubej czapki i szalika wystawała zaledwie czerwona jak choinkowe bombki końcówka jego nosa, więc nie potrafiłem do końca stwierdzić. Nie wiem zresztą, co chciałem osiągnąć, leząc na tę kładkę i stercząc tam jak sopel.
Przecież nie uderzyłbym go w twarz, nie mając pewności, że sypiał z moją dziewczyną, a wtedy nie mogłem jeszcze tego być pewien.
W mojej historii nazywać go będę Fiutem i to nie przez złośliwość, naprawdę nie, ale dlatego, że sam się o to prosił, na artystyczną ksywkę wybierając sobie takie właśnie coś: Fiat Lux. Był reżyserem, ale nie kręcił porno.
Facet miał wtedy ponad trzydzieści lat i dziewczynę, z którą spodziewał się dziecka. Miał oprócz tego również pewną bardzo rzadko spotykaną umiejętność. Kiedy zapewniał mojej dziewczynie tę część posuwanka, o której ja nie wiedziałem, potrafił rozszczepić swoją rzeczywistość na dwoje, dzięki czemu nie musiał okłamywać swojej ciężarnej partnerki. Jego erotyczne przygody miały miejsce w tej drugiej, odrębnej części jego życia i nie miały nic wspólnego z nim – kochającym partnerem i przyszłym ojcem jej dziecka. Podobno naprawdę w ten sposób patrzył na te sprawy.
Moja była dziewczyna działała w grupie organizującej slamy poetyckie, na których zresztą sama prezentowała napisane przez siebie wiersze. Jej znajomych z tego kręgu raczej nie mogę zaliczyć do tej celebryckiej wyliczanki, choć muszę przyznać, że było to dosyć ciekawe towarzystwo. Fajnie się ubierali, mieli dobrze zdefiniowane opinie na różne tematy w czasie, kiedy nasze społeczeństwo nie było jeszcze okopane w dwóch wrogich obozach, i z jakiegoś powodu większość z nich miała olbrzymie problemy z wprowadzeniem w życie konceptu monogamii. A może byli mu po prostu przeciwni? Nie wiem, ale bardzo się cieszę, że byli tacy, a nie inni, bo dzięki temu moje cierpienia młodego Wertera potrwały z pewnością nieco krócej, niżby mogły.
Moja była dziewczyna miała ładne usta i była typem intelektualistki. Weekendowe wydanie gazety czytała od deski do deski, kolekcjonowała magazyny literackie i prowadziła rejestr wszystkich przeczytanych przez siebie książek. Miała też cięte poczucie humoru, coś, czego nie potrafiłem wtedy nazwać inaczej niż przy użyciu angielskiego słowa „wit”. Dziś powiedziałbym, że to zwykły sarkazm, i że za dużo oglądałem w tamtym czasie Woody’ego Allena, w efekcie czego padłem ofiarą własnych wyobrażeń na temat uroków życia intelektualnego. To samo zresztą tyczy się jej, tyle że tym, co ją wtedy zwiodło, była artystyczna aura, którą starał się epatować Fiut Lux. Ponoć wzorował na niej postać głównej bohaterki scenariusza, nad którym wtedy pracował, a przecież wiadomo, że w ubraniu niczego o drugim człowieku dowiedzieć się nie sposób.
Filmu nie widziałem, bo boję się, że skoro ona jest w nim tytułową „Kochanką z woliery”, studentką zoologii, to ja będę owym gadającym tukanem, którym, wedle opisu z Filmweba, owa przyszła zoolożka się opiekuje.
W tamtym czasie pośród jej znajomych od slamów poetyckich zaczął grasować tajemniczy mściciel. To zabawne, ale to nie żart. Ten tajemniczy nieznajomy rozsyłał coś w rodzaju newslettera zdrady, dzięki czemu zdradzani dobrze wiedzieli o występkach swoich partnerów, zanim jednak przystępował do działania, miał zwyczaj wysyłać winnemu ostrzeżenie. Jestem prawie pewien, że moja dziewczyna dostała takiego właśnie typu wiadomość.
Byliśmy wtedy w moim pokoju, w domu moich rodziców. Ona sprawdzała swojego maila na moim komputerze, a ja stałem za nią, usilnie próbując przypomnieć sobie tytuł tej jednej płyty studyjnej, którą Jeff Buckley zdążył wydać, zanim Mississippi połknęła go w całości, w butach i ubraniu. Nagle zatrzasnęła klapę komputera, obróciła się gwałtownie na krześle i zaczęła wpatrywać się we mnie intensywnie. Próbowała pewnie wyczytać z mojej twarzy, czy zdążyłem przeczytać treść tej tajemniczej wiadomości, czy nie, ja jednak niczego nie widziałem, nic sobie również nie robiłem z jej wpatrywania, ponieważ zbyt zajęty byłem poszukiwaniem w pamięci zapomnianego tytułu. Chyba źle zinterpretowała wyraz napięcia na mojej twarzy, bo zaczęła mi się gęsto tłumaczyć.
W ten sposób wszystkiego się dowiedziałem. Wszystkiego, włącznie z paranormalną zdolnością Fiuta Lux do rozszczepiania rzeczywistości.
Nie jestem może zbyt bystry, ale nie byłem zaskoczony, bo już od dawna podejrzewałem, że coś było nie tak. W przeciwnym razie nie czyhałbym na niego na tamtej kładce jak jakaś śnieżna Chupacabra.
Tygodnie poprzedzające jej niespodziewane wyznanie spędziłem na obsesyjnym analizowaniu wszelkich poszlak w nadziei, że znajdę jakiś dowód na zdradę. Żeby ogarnąć to uniwersum drobnych gestów, nieścisłości i nietypowych zachowań, mój mózg pracował często na najwyższych obrotach, rozgrzewając się przy tym do czerwoności. Zupełnie jakby i mi ktoś podpierdolił pokrętło do regulacji temperatury.
Może to bez związku, ale strasznie dużo wtedy paliłem i zdarzało mi się, że moje rozpędzone jak lokomotywa myśli urywały się nagle i moją głowę wypełniała przerażająca, ciemna i tłusta nicość. Dziwny to stan i chyba nienaturalny. Czytałem, że czegoś takiego szukali buddyjscy mnisi, których odnajduje się dziś na stepach Mongolii, zasuszonych w pozycji kwiatu lotosu. Są tak martwi, że ich skóra prześwituje tu i ówdzie, a jednak znajdą się tacy, co twierdzą, że mnisi ci żyją i przebywają w najgłębszym z transów Tukdam. Może mimochodem otarłem się wtedy o coś, do czego niezliczone pokolenia mnisich alumnów bezskutecznie dążyły?
Jedną z zalet posiadania sławnych znajomych jest to, że nawet jeśli nie ma się z nimi kontaktu, to można się o nich tego i owego dowiedzieć z mediów. Niestety tyczy się to również złych wieści. W ten właśnie sposób, z gazety, dowiedziałem się o nagłej i niespodziewanej śmierci Mystic Fuckera. Artykuł był krótki, a jednak pełen niepotwierdzonych przez prokuraturę spekulacji na temat przyczyn przedwczesnego zgonu. Dowiedziałem się z niego, że przed śmiercią zdążył zagrać w jakimś głośnym hicie kinowym bez kategorii wiekowej, że był bardzo lubiany przez kolegów i koleżanki z branży, i że wszystkim będzie go bardzo brakowało.
Kiedy zmarł, miał tyle lat, co ja, kiedy piszę te słowa.
Nie wiem, czy mam podstawy, żeby wyciągać na jego temat jakiekolwiek wnioski, w końcu byłem jedynie fagasem, który podbijał mu rachunki za prąd i wodę, wydaje mi się jednak, że był porządnym facetem. Byłem o tym przekonany od momentu, kiedy uścisnął moją kruchą dłoń. Mimo to tamtej nocy, kiedy zerwałem z dziewczyną, nie mogłem opędzić się od myśli, że on, jako jej przyjaciel, poczuje się w obowiązku opuścić sztangę, wstać z ławeczki do ćwiczeń, którą miał u siebie, wyjść z pokoju i zdzielić mnie swoją wielką jak patelnia łapą w łeb. Tak się oczywiście nie stało, bo mimo wytatuowanego na ramionach danse macabre i posągowego ciała miał też dobre oczy i pewnie cieszył się, że przestanę kręcić się po jego mieszkaniu.
Więc raczej nie mam podstaw, żeby wypowiadać się na jakikolwiek temat, bo co ja wiem, byłem jedynie dzikim lokatorem, który wyjadł jedną lub dwie z zapasu zupek chińskich, którymi w owym czasie się żywił; gdyby ktoś jednak nalegał, powiedziałbym, że był dobrym chłopem i szkoda, że nie potrafił rozszczepić swojej rzeczywistości choć trochę, bo ci, którzy to potrafią, są zawsze syci i żyją dłużej.
I mimo że prawie go nie znałem, zrobiło mi się strasznie smutno, że odszedł. Zupełnie, jakbym naprawdę go znał.