02/2023

Kamila Dzika-Jurek

Łomot żaren

Gdzieś u początków języka polskiego istotną rolę odegrała relacja mowy ludzkiej z uprawianą ziemią. Słynne pierwsze zdanie zapisane po polsku z Księgi henrykowskiej: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”, które mąż wymówił do żony mielącej zboże, zawiera tę relację w całości. Ta ziemia wydaje się pochłaniać wtedy język polski do szczętu, ale to z tej samej mowy za parę wieków rozwinie się blikująca fraza poezji Jana Kochanowskiego. Praca na roli jest w pierwszych polskich zdaniach jedynym światem, wokół którego dawni Polacy zakreślali swoje życie, odkrywając, jakie narzędzia czynią tę harówkę lżejszą. W tym kontekście również sam język stawał się narzędziem: pozwalającym skuteczniej, sprawniej pracować. Z innej strony mogę się tylko domyślać, w jak wielu językach znajdę u ich początków podobne sprawy: życie jako ciągłą walkę o pożywienie i odcisk ziemi, która kiedyś była najważniejszym odnośnikiem ludzkiego życia – czystym źródłem egzystencji.

Język polski nie jest w tym względzie wyjątkowy, a jednocześnie jest zupełnie inną od wszystkich mową. Mową jakiegoś niewielkiego skrawka świata, dziś mocno splątaną z innymi językami, dyskursami. Odmienioną przez szybką technologię, która połyka jej znaki diakrytyczne. Ale i mową, która nadal chodzi w historycznym kostiumie ostatnich epok i obnosi się ze swoimi zadrami. I wierna jest ziemi jak w swoich początkach. Język polski to dzisiaj palimpsest – rozrosły i wielobarwny, a Bohdan Sławiński w swojej nowej książce Sigil postanowił ten palimpsest rozgrzebać i ułożyć na nowo w sposób, który nie przypomina niczego z dotychczas czytanej przeze mnie literatury polskiej.

Dlatego tak łatwo powiedzieć o Sigilu w pierwszym odruchu, że jest światem złożonym z samych słów. A na pewno o wiele łatwiej niż w przypadku klasycznych gatunków literackich, bo fabularnie książka Sławińskiego nie jest tą dobrze znaną, prostą układanką z postaci i wątków, którą nazwać możemy powieścią. W wielu miejscach gramatycznie to teren bliższy retorycznym gatunkom mowy, jak wykład, kazanie, lament, przede wszystkim zaś gawęda (i to w typie kontuszowej) i pamiętnik. A zarazem trudno nie dostrzec autoironicznego gestu „rozmachu”, z jakim pisarz czerpie w swojej książce z wielu rodzajów i gatunków literackich naraz, miksując dzieła użytkowe z liryką i prozą, czemu w odautorskim komentarzu do Sigila nada rangę literatury totalnej spod znaku dzieł najwybitniejszych: Goethego czy Joyce’a. Dariusz Nowacki w blurbie doda do tego jeszcze operę, Magdalena Rabizo‑Birek – moralitet współczesny.

Za te kłopoty czytelnika z ustaleniem gatunku lektury odpowiada, jak sądzę, owa grzebanina w języku, o której wspomniałam na początku. Sławiński wyraźnie nie chce, by Sigil był literaturą określoną, nazwaną, bo to zburzyłoby jego koncepcję utworu. Tekst, który rozgałęzia się w wielu kierunkach naraz i przeskakuje z narratora pamiętnikarskiego na wszechwiedzącego, ma być pisarskim odpowiednikiem działań alchemicznych. Próbą pokazania polszczyzny – jej wielkiego dziś brzucha lewiatana, w którym to, co stare, miesza się z nowym: koń powstańca styczniowego z maybachem jeżdżącym po kopalnianych hałdach, rozkułaczony dworek dziadka Słowika – głównego bohatera i jednego z narratorów książki – z „segmentem o poszerzonym standardzie”. Przypomina też samą głowę Słowika, która jako głowa zawodowego copywritera paruje ze sobą różne światy, refreny starych pieśni z nowymi hitami, miele przeszłość z wyobrażeniem przyszłości, zamieniając język swoich przodków w spoty reklamowe. Spoty, które przynoszą Słowikowi złoto (kolejne „segmenty”, pieniądze) i „złotą”, trzydziestoletnią Angelę. Szlachetny kruszec pojawia się w książce Sławińskiego, podobnie jak w alchemicznych księgach, jako ostateczny cel działania magów, z tą różnicą, że bohaterowie Sigila nie są wybitnymi czarodziejami, lecz zwykłymi, łasymi na kasę i cudze włości biznesmenami. Jakimiś szlachetkami z przeszłości bijącymi się o miedzę i lepszy pas do kontusza. Staropolskimi ofiarami rodzinnych walk o sukcesję.

Czy więc alchemiczna narracja autora w rzeczywistości miałaby przynieść nie złoto prawdziwe, lecz tylko złotko, którym przykrywa się rzeczy, by dodać im wartości? W książce Sławińskiego to rzeczy nic albo niewiele warte: powierzchowne relacje z innymi, rytualne „eventy”, materialne osiągnięcia, sukcesy zawodowe, piękno młodych żon i przystojność mężów. Ale złotkiem bohaterowie przykrywają – i to jeszcze szczelniej niż wszystko inne – także pamięć, która przechowuje w sobie rzeczy najgorsze i najtrudniejsze. Tylko w momentach, w których ta pozłota schodzi („blacha łuszczy się” – mówi narrator), z postaci wyłania się niechciana wcale przeszłość: jakieś ciemne, nieznane postacie, „głęboko ryte nerwice”, smutki, których nie da się zrozumieć bez opowieści innych, i to niestety tych, którzy już odeszli. Ale przeszłość jest właśnie tutaj najbardziej konieczna – mówi Sławiński – i tylko głupcy mogą wierzyć w sens ucieczki od niej. Z innej strony: kto by chciał być jej ofiarą? Słowik? On też nie: „Byle dalej od przykrej, nieubłaganej przeszłości, od niemożności jej przepisania, dalej od bezradnego chłopca w mundurku szkolnym, co zaciska piąstki, przełykając łzy…”.

Sławiński nie przestaje się przy tym śmiać – z nas, z siebie, z tego naszego języka, któremu patronuje miodna lipa, ale i w którym słychać budzące lęk chrzęszczenie głosek – dawny „łomot żaren”. Ale znowuż pod pozłotą tego śmiechu autora, jak w jego debiutanckiej powieści Królowa Tiramisu, ukryte jest coś poważnego: wiara w pisarską, alchemiczną pracę, w śmiech, który oczyszcza, i w satyrę uwalniającą demony spod powierzchni języka. Tej alchemii patronuje u Sławińskiego nie tyle Joyce, ile rodzimi, wybitni pisarze: Gombrowicz i Konwicki. Sigil to swego rodzaju czarodziejska próba sięgnięcia po narodową przeszłość – złą, nieodgadnioną do końca, która, jak zadra tkwi w kolejnych pokoleniach. Wspomnienie czystek etnicznych, pańszczyzny, gett, sąsiedzkich mordów, głodu, zarazy i małych zrywów niepodległościowych – nie dających nic poza ofiarami. Sławiński pisze też w ten sposób o krajobrazie całej Europy Środkowo‑Wschodniej, nawożonej wiekami krwią i ludzką somą: „na trupach rosną nieme drzewa, zioła, wszystko im jedno po kim nawóz żrą. Po cichu wzrastający, równający ludzkość… korzeniu sosny, w czyjej ty czaszce buszujesz niby w zbożu, generał to był czy szeregowy?”. Niektóre fragmenty Sigila pisane są z takim impetem twórczym i rytmem, jakby powstawały w natchnieniu. Znać w tym Sławińskiego‑poetę (autora Sztućów do glist, debiutanckiego tomiku, wydanego w tym samym roku, co Królowa Tiramisu), myśliciela, wytrawnego obserwatora polskości nowoczesnej.

Ludzka bezradność, tych zaciskających pokątnie piąstki i pięści, jest ważnym problemem dzisiejszej polskiej prozy i nie sposób jej już przeoczyć. Czytałam o niej w ostatnim czasie już w kilku książkach. Lejtmotyw niemożności dokonania zmian w życiu, poczucie grzęźnięcia w gęstej przeszłości, w cudzych grzechach, przenika przecież dwie bardzo dobre książki ostatniego roku: Pusty przelot Daniela Odii i powieść Nicuś Maksymiliana Wolskiego. Sigil jest tą trzecią, najlepszą z nich, która z powodzeniem mogłaby odświeżyć szkolny kanon literatury spod znaku orła w koronie i żaren.

Bohdan Sławiński: Sigil.
Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 2022, s. 510.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.