[…]
– Niych se żyjom, kej chcom, jo już zrobioł swoje… – powtarzał Zenkowi przy cienkim piwie, jeśli ten wypytywał go o dzieciarnię.
Łaził po tym świecie bez celu i cieszył się tym. Dostawał skromną emeryturę za ćwierć wieku pracy na szlifierce w hucie „Florian”. Większość jego kumpli umarła. Inni tak zdziadzieli, że nie można się było z nimi dogadać. Mieszkańcy dzielnicy nazywali ich tatusiami, ponieważ pchali przed sobą dziecięce, zardzewiałe wózki na rozmaite rupiecie, które zbierali po okolicy.
Przy pięknej pogodzie Suchar brał ryczkę, wychodził przed sień, siadał i obserwował domenę, w jakiej przyszło mu żyć. Uliczka Waleriana Wróblewskiego była ślepa. Miała jakie sto metrów, po jednej stronie dwie kamienice przedzielone chlewikami i placem, po drugiej stronie trzy kamienice przedzielone chlewikami i dwoma placami. Na jej końcu znajdowały się ogródki działkowe: wiosną i latem uwodzące bujną ścianą zieleni, jesienią rdzewiejącą paletą barw, zimą zaś siecią powyginanych czarnych desek płotów na tle zwisających, śnieżnych czap. Starzy mieszkańcy, zwani wojennymi niedobitkami, byli wkurzeni na wszystko, co ich spotykało. Obgadywali się nawzajem, a znali się jak łyse konie, więc gadać było o czym. Złośliwie wydymali spierzchnięte wargi i perliście wyżywali się na tym czy na innym delikwencie. Młodzi, ci co bardziej zmyślni, pouciekali stąd gdzie pieprz rośnie. Pozostało kilku cudaków, dawniej chodzących do tutejszej szkoły specjalnej. Byli życzliwie tolerowani przez wszystkich. Na przykład Grzybek w wypłowiałym garniturze, zawsze uśmiechnięty i żujący bułkę, dowodzący tego, że ziemia jest płaska, bo gdyby była kulą, to wpadłoby się w przepaść już za familokami; zarośnięty Guzik, szorujący rowerowe błotniki i próbujący z nich zbudować, połączoną łożyskami, samonapędzającą się machinę; czy zasysająca powietrze Albina z jednym obwisłym ramieniem niby przetrąconym skrzydłem, zbierająca po ludziach puste koperty, do których wkładała zeschnięte liście. Miała ich pełne worki schowane w komórce. Pewnego razu Wiluś dostrzegł ją pod klonem. Cała była posiwiała. Już jako dziewczynka miała zbrużdżoną buzię staruszki. Uśmiechnęła się do niego i pomachała ręką.
– Dziyń dobry, panie Sucharek! – krzyknęła z radością.
Z czego ta franca tak sie cieszy? – pomyślał starzec i bardziej nacisnął na czoło sfastrygowany kaszkiet.
Szedł do kuśnierza Odleżyny – w ważnej sprawie. Na ulicy zalanej wodą z pękniętej rury kanalizacyjnej przydybał go Obibok z petem między wargami. Był dilerem i truł okolicznych przygłupów, aż pozostawali jedynie cieniami. Miał świdrujące chytre oczka wyrobione w spostrzegawczości latami praktyki. Nikt nie umknął jego uwadze, a zwłaszcza potencjalna ofiara szwendająca się po Chropaczowie. Nie obnosił się ze swoimi zyskami. Zakładał ciuchy kupione w szmateksie. Nie kupował drogich rzeczy. Wszędzie, nawet w warzywniaku, wykłócał się o cenę.
– Kaj to majtosz? – zagadnął.
– Do Łodleżyny.
– Co, chcesz sie uszyć kożuch? – zażartował Obibok, aż zmiął mu się na brzuchu tiszert od żabiego rechotu.
– W lipcu bydzie jak uloł – odburknął Suchar i w jednym z okien stuletniej kamienicy zauważył wycierającą parapet kruczowłosą Stefkę, oblaną światłem.
– Chopy, pomożcie mi przesunąć byfyj! – ryknęła z góry. – Dom wom na jabola.
Stefkę raz w miesiącu odwiedzał pięćdziesięcioletni syn. Warzyła dla niego zupy: żur, kapuśniak, rosół. Robiła karminadle i smażyła rybę. Pichciła to, co lubił. Wychodził od niej z pełnymi torbami słoików i garnków. Zawsze na kilka dni przed jego wizytą robiła w mieszkaniu generalne porządki. Wraz z wiekiem brakowało jej coraz bardziej sił, ale była uparta, zawzięta, robotna – jak to chropaczowska muter. Miała żylaste ręce jak szpony: nigdy nie wypuściła z nich tego, co ucapiły.
W ocienionej sieni pachniało mydlinami, pastą i płynem do mycia okien. Płaska niby szczapa Stefka otworzyła im drzwi. Z kieszeni jej fartucha w czerwone groszki wystawały różnokolorowe szmatki. Sucharowi zwilżyły się oczy na widok tego fartuszka. Już jako młody szczyl wyobrażał sobie, jakie to skarby on kryje. Potem, po kłótni ze swoją babą, zachodził do Stefki, która też czuła do niego miętę.
– Właźcie, właźcie, bo sama se niy dom rady! – poganiała, odgarniając zlatujące kosmyki włosów z twarzy.
Jyj włosy wcale niy siwiejom, smaruje je czym czy co? – zamyślił się Suchar. Kruczoczarna czuprynka wyglądała jak peruka założona na małą, wyschniętą główkę.
Kremowobiały, wielodrzwiowy kredens zajmował prawie całą kuchnię. Był tutaj najważniejszym meblem. Czczonym i pielęgnowanym przez gospodynię. Pod pieczą pokoleń wciąż pachniał świeżością i błyszczał w słońcu.
– Łodsońcie go łode ściany. Yno pomału. Musza tam powyciyrać i popastować – poprosiła Stefka, trzymając kibelek z wodą i ścierką w pogotowiu.
Obibok i Suchar natarli na kredens i centymetr po centymetrze zaczęli przesuwać go na środek podłogi.
– Ciynżko juha jak niy wiym co – westchnął Obibok. – Kejby przybity do zoli.
– Jeszcze poniymiecki – z dumą stwierdziła Stefka.
– Ja, kej szwabole co zrobiom, to niy do zajechanio – potwierdził Obibok i pacnął na stołek tak, że ten aż skrzypnął.
Stefka dała nura do środka. W mig powycierała i przepastowała. Do włosów przylepiła jej się jakaś pajęczyna. Z roziskrzonymi źrenicami, za które niegdyś można się było utopić w stawie, zapiała: – Karlusy, dom wom kompotu, zanim poschnie.
Wyjęła z komórki słoik z kompotem agrestowym. Nie przepadała za nim, więc mogła się podzielić. Czemu zatem go robiła? „Przecaski wieprzki niy mogom sie zmarnować” – powtarzała sobie, zrywając owoce z krzewu, który rozrósł się w jej ogrodzie, zasadzony jeszcze przez dziadka.
Wszyscy siedzieli przy stole i siorbali kompot z grubych szklanek.
[…]
[Całość można przeczytać w numerze.]