– W jakie głupstwa, szanowny kolego? – rzekł pan Edward, znany sceptyk, który codziennie powątpiewał w swoje istnienie.
– Niektórzy sądzą, że Elvis Presley wciąż żyje – odpowiedziałem.
Prawie wszyscy wybuchli śmiechem. Wszyscy oprócz prezesa. Twórca Towarzystwa miał zatroskaną minę. Może dokuczała mu wątroba?
– Kolega twierdzi, że Presley nie żyje? – spytał mnie po chwili.
Całą salę wypełnił jeszcze głośniejszy śmiech.
– Szef ma wspaniałe poczucie humoru! – krzyknął Zaorski, nauczyciel fizyki.
– Owszem, żyje w tybetańskim klasztorze – rzekł pan Florian, emerytowany chemik.
– Albo zaszył się w Borach Tucholskich – zadrwił znów Zaorski.
Prezes był ponury. Gdy nastała cisza rzekł:
– Przepraszam, muszę panów opuścić. Nie czuję się dobrze.
Założyciel Towarzystwa wyglądał na mężczyznę zdrowego. Krzepki, z rumieńcami na twarzy, wzrostu słusznego. A jednak pozory mylą, jak mawiają Bułgarzy.
Na dworze padał deszcz. Autostradą przesuwał się długi sznur samochodów, a poboczem szedł mężczyzna bez palta i parasola. Nie zatrzymywał aut, jego marsz wydawał się bezcelowy. Piechur był zamyślony i nieostrożny. Zniecierpliwieni kierowcy głośno trąbili.
Nagle przystanął przed mleczarnią. Z hali zakładu wyszedł pracownik ubrany w biały kombinezon. Gdy przechodził, powiewały szerokie nogawki jego spodni. Przystanął, być może zmęczony albo zatroskany o swe czarne, lśniące włosy. Zaczesał je do tyłu grzebieniem i przygładził dłonią długie bokobrody.
– Elvis?! – krzyknął zmoknięty mężczyzna.
– Nie, Barbra Streisand – powiedział mleczarz i wszedł z bańkami do głównego budynku.
Ukryty za drzewem widziałem, jak prezes znika we mgle unoszącej się nad polami. Po jakimś czasie wystukałem numer pogotowia ratunkowego.