03/2023

Leszek Bugajski

„Twórczość” 1979 – rewolucja, ach ta rewolucja

Pierwszy tekst Henryka Berezy „Twórczość” opublikowała w kwietniu 1952 roku. Była to recenzja powieści Słońce wschodzi Edwarda Marca – pamiętanego i fetowanego dzisiaj chyba tylko w rodzinnych stronach. Bereza, wówczas młody polonista, pisząc, starał się, jak tylko mógł, ominąć pułapki, jakie na wrażliwego czytelnika czaiły się w socrealistycznej prozie, i zachować zdrowy rozsądek. No, ale oprócz klasyki nie ukazywało się wtedy dużo – albo wręcz nic – co można byłoby uczciwie opisać. Już miesiąc później pojawiła się w „Twórczości” recenzja Berezy z książki Mariana Brandysa Początek opowieści, „produkcyjniaka” o budowie Nowej Huty. Łatwo nie było. Ale Bereza przebrnął przez te opresje i w następnym roku był już stałym recenzentem miesięcznika.

Jarosław Iwaszkiewicz został redaktorem naczelnym „Twórczości” w 1955 roku. Po Adamie Ważyku objął pismo wymęczone socrealistycznymi nakazami i odbudował je. Po latach chętnie powtarzał, że „Twórczość” jest pismem o europejskim znaczeniu. I nie były to puste przechwałki. Na kilka miesięcy przed śmiercią napisał w jednym z licznych listów: „Ze wszystkich moich dzieł najbardziej ukochałem «Twórczość» i pracę w niej od ćwierćwiecza uważam za moją największą zasługę”.

Coś na rzeczy było, bo przez lata mówiło się o iwaszkiewiczowskiej „Twórczości”, co w warunkach PRL było ewenementem, bo redaktorów naczelnych władze wymieniały dość często i rzadko który mógł na redagowanym piśmie wyraźnie odcisnąć swoje piętno. Iwaszkiewicz był jednak postacią potężną, nie tylko z powodu artystycznego dorobku, lecz także licznych funkcji, jakie pełnił w ówczesnym systemie życia kulturalnego i także politycznego. Mógł sobie na wiele pozwolić i nie miał powodów do obaw, że jakiś urzędnik zechce go usunąć z posady.

W trakcie ukazywania się kolejnych tomów Sławy i chwały Bereza towarzyszył jej skrupulatnie. A i po tym, jak Iwaszkiewicz definitywnie powieść skończył (1962), wracał do niej przy różnych okazjach. Swój tekst o niej ostatecznie zatytułował Mistrzostwo i to jest wyraz wielkiego, bezdyskusyjnego podziwu i szacunku. Bo pisząc o samej powieści, Bereza skupiał się na jej analizie, choć na zakończenie – gdy podsumował analizę „duszy” głównego bohatera – uderzył w wysoki ton: „Jest to tajemnica duszy Jarosława Iwaszkiewicza. I chyba w ogóle tajemnica duszy ludzkiej. Tajemnica faustyczna”.

W 1966 roku Henryk Bereza został członkiem zespołu redakcyjnego „Twórczości”. Objął dział krytyki literackiej, a precyzyjniej – tę jego część, która ogarnia książki niepoetyckie. Ze swoich obowiązków wywiązywał się sumiennie, ale do jakichś scysji musiało dochodzić, skoro Jerzy Lisowski, wtedy zastępca redaktora naczelnego, wiosną 1971 roku pisał w liście do Iwaszkiewicza o „fochach Henia Berezy”. W tym liście zresztą dość krytycznie ocenił także wszystkich pozostałych członków zespołu redakcyjnego, wiedząc, że takimi złośliwościami nikomu nie zaszkodzi, bo Iwaszkiewicz potraktuje to pół żartem, pół serio, i że w „Twórczości” nie ma zwyczaju wyrzucania ludzi z pracy.

Niezależnie od redakcyjnej codzienności Bereza niezmiennie darzył Szefa szacunkiem i cenił jego twórczość. W 1977 roku w podniosłym tonie napisał na przykład tak: „Iwaszkiewicz jest w kulturze polskiej jednym z największych twórców. W literaturze polskiej jest zresztą twórcą z sobie rówieśnych największym, nikt bowiem nie jest w stanie mu dorównać bogactwem i monumentalnością pisarskiego dzieła. On jeden może się przymierzać ze swoim dziełem do wielkich twórców naszej tradycji literackiej, którą wzbogacił o nowe dokonania niemal we wszystkich dziedzinach pisarstwa”.

W roku 1978, kiedy na emeryturę odszedł Julian Stryjkowski, Bereza został kierownikiem działu prozy w „Twórczości”. Wahał się, czy ma objąć to stanowisko, wtedy najważniejsze z redaktorskich w „Twórczości”, ale też w rozmowach z nim dawało się wyczuć, że mu to bardzo pochlebiało. Trochę się pewnie bał, bo to był już ten moment, w którym musiał wiedzieć, że jego – tak to chyba najlepiej określić – gust literacki zaczyna się radykalnie różnić od gustu Iwaszkiewicza i kilku innych członków zespołu redakcyjnego. I mógł się spodziewać, że obstając przy swoich wyborach, będzie narażony na ataki, a przynajmniej na kpiny. Jednak – jak to relacjonował w rozmowie z Adamem Wiedemannem i Piotrem Czerniawskim (Końcówki. Henryk Bereza mówi, korporacja ha!art, Kraków 2010) – poczuł, że Iwaszkiewicz postawił go „w sytuacji bez wyboru”. Pewnie dla Szefa była to sytuacja najwygodniejsza, ale też z pewnością nie była to dla Berezy sytuacja bez wyjścia. Nie potrafił jednak odmówić człowiekowi, którego autorytet uznawał za „niewątpliwy”, albo nie chciał, co na jedno wychodzi.

Tu jeszcze ciekawy epizod, o którym Bereza opowiadał wspomnianym rozmówcom, o tym, że Iwaszkiewicz „w sensie dosłownym, płakał przy okrągłym stole w redakcji «Twórczości», mówił, że po prostu on nie odda prozy żadnym ludziom uniwersyteckim, bo oni w ogóle nic nie wiedzą, oni wiedzą, jeżeli rzecz jest uznana przez innych […] sami z siebie w ogóle w niczym się nie orientują i posłużył się tutaj rozmaitymi nazwiskami”. Henryk opowiadał mi tę historię niemal na bieżąco i nie jeden raz przy okazjach różnych spotkań, głównie przy jego domowym stoliku. Wtedy, gdy było to świeżo zapamiętane zdarzenie, nic nie wspominał o płaczu Iwaszkiewicza (nie wykluczam, że pomijał go jako okoliczność dość krępującą, bo przecież Iwaszkiewicz wtedy jeszcze żył). Trzydzieści lat później albo porzucił dyskrecję, albo podkolorował relację.

W każdym razie Bereza objął dział prozy w „Twórczości” w 1978 roku – jak sam mówił w cytowanej rozmowie – „mając pełną świadomość, że to będzie po prostu skazanie się na drogę krzyżową i okazało się to w roku siedemdziesiątym dziewiątym”.

Prawdopodobnie spodziewał się, że gdy zacznie wprowadzać na łamy „Twórczości” taki rodzaj prozy, który uważał za rozwojowy i według niego stanowiący przyszłość literatury, natrafi na opór. Ale nie wahał się, gdy już podjął decyzję. To była postawa imponująca – Bereza podjął walkę o prozę swoich marzeń, prozę, którą chciał uwolnić spod dyktatu dominującej salonowej poprawności.

Musiał wtedy, na przełomie lat 1978 i 1979, dużo o tym myśleć. Moim zdaniem za decyzjami, które miał wkrótce podjąć, kryła się przede wszystkim frustracja. Przez lata płynęły do niego sygnały, że jest krytykiem wybitnym, wrażliwym, że dobrze pisze, że jest erudytą. To musiało wpływać na jego ego, a jednocześnie prowadzić do dyskomfortu, bo czuł niedosyt – ta jego domniemana wybitność nie była okraszona zajęciem pozycji krytyka, o którym się mówi poza wąskim środowiskiem. W rozmowach prywatnych dawało się wyczuć, że nie szanuje krytyków, którym się to udało. Nie ma powodu wymieniać teraz ich nazwisk.

Musiał się więc zastanawiać, czy i on będzie mógł zająć w polskim życiu literackim taką pozycję „nadkrytyka”. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że tkwią w nim charakterologiczne przeszkody, które uniemożliwią mu wszelkie efekciarskie zachowania – introwertyzm, nieśmiałość, z drugiej – był głęboko przekonany, że jego rozpoznania artystycznych wartości literackich są bezbłędne, choć odbiegają od literackich standardów. Jego kapitałem była znajomość wtedy najnowszej literatury, którą tworzyło młode pokolenie spoza warszawskiego środowiska, kół młodych ZLP itp.

Widział, że do drzwi literatury zaczyna dobijać się nowe pokolenie ludzi, którzy – choć tego nie artykułują – chcą zburzyć istniejące struktury i systemy wyławiania nowych nazwisk. Jednak pod względem artystycznym nie łączy ich wiele, jak to zwykle bywa, bo mają rozmaite doświadczenia, odmienny – jak to się teraz mówi – bagaż kulturowy. Łączyło ich pragnienie uznania. Berezę bardzo interesowało to, co pisali, bo rozumiał rolę krytyka literackiego jako tego, który wyszukuje interesujące zjawiska, nazywa je, ustala wstępne hierarchie, przedstawia szerszej publiczności czytającej. I wiedział, że jest potrzebna jakaś zgrabna formuła – publicystyczna – która nazywałaby w chwytliwy sposób poszukiwania tego nowego pokolenia. Jan Błoński w podobnej sytuacji wymyślił neutralną „zmianę warty” i tak zatytułował swoją książkę złożoną z recenzji powieści młodych pisarzy napisanych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Zmiana warta nie znaczy nic poza tym, że jedni zakończyli służbę, a ich posterunki zajęli inni.

Bereza dwadzieścia lat później zagrał ostrzej i wystrzelił z formułą „rewolucja artystyczna w prozie polskiej”. To mocna nazwa, bo zapowiada rewolucyjną zmianę istniejącego porządku, i to zmianę pod jakimś hasłem, w imię jakiejś ideologii czy czegoś podobnego. I musiał tę „rewolucyjną ideologię” jakoś zdefiniować. A to nie było łatwe, bo tych pisarzy pod względem artystycznym nie łączyło wiele lub zgoła nie łączyło nic. Jak bowiem znaleźć artystyczną wspólnotę pomiędzy na przykład prozą Jerzego Łukosza i Ryszarda Szuberta czy Tadeusza Siejaka i Marka Słyka albo Józefa Łozińskiego i Krzysztofa Bieleckiego itd., itp.? To różni pisarze, choć każdy na swój sposób interesujący i wart krytycznego wsparcia. Bereza poszedł jednak na całość i napisał „manifest rewolucyjny”, w którym próbował ich „zorganizować” w jeden zwarty oddział, choć tak naprawdę łączyło ich tylko to, że ich proza spodobała się Henrykowi Berezie.

Ten „manifest” nosił tytuł Dopowiedzenie i ukazał się – bez wiedzy Iwaszkiewicza – w numerze piątym „Twórczości” z 1979 roku. Jego najważniejsze zdanie brzmiało tak: „Rewolucja artystyczna w prozie polskiej na tym głównie polega, że martwe piękno normy zastępuje się w niej żywym pięknem tworzenia w języku”. Bereza poszedł na wojnę właściwie z całą polską literaturą, w której piękno języka literackiego było wartością podstawową. „Martwe piękno normy” w jego tekście to – mówiąc najkrócej – właśnie zasady posługiwania się językiem literackim. Bunt przeciwko nim łatwo można zrozumieć i wesprzeć, bo poszukiwanie nowych form wyrazu jest niezbywalnym prawem każdej dyscypliny sztuki. Ale to nie rewolucja, tylko jak najbardziej normalna zasada pracy w sztuce. Poza tym to wyzwalanie się spod dominacji „normy” nie dotyczyło wszystkich pisarzy, których Bereza włączył do proklamowanego przez siebie ruchu rewolucyjnego. Żeby nie szukać daleko, lecz wśród wymienionej już grupki nazwisk – Łukosz czy Siejak, a z niewymienionych Andrzej Łuczeńczyk, nie reformowali norm językowych, choć niewątpliwie są pisarzami bardzo dobrymi.

Równolegle z publikacją Dopowiedzenia w dziale prozy „Twórczości” od kwietnia do czerwca ukazywała się powieść Marka Słyka W barszczu przygód. To był owoc rozbuchanej młodzieńczej fantazji rzeczywiście zaprzeczający przyzwyczajeniom nobliwych czytelników literatury artystycznej. Powieść nie tak wybitna, jak ją widział Bereza, i prowokacyjna, choć dzisiaj prawdopodobnie czytałoby się ją jak przaśną prekursorkę polskiej fantasy. Ale ciekawa. Tyle że opublikowanie jej w całości na łamach takiego pisma jak „Twórczość” miało cechy artystycznej prowokacji i było czymś niezwykłym.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.