04/2023

Adam Komorowski

Capri non piu Capri

Joanna Ugniewska przekłada i pisze o książkach pisarzy włoskich. Czyni to, łącząc akademickie kompetencje z przenikliwością i nieomylnie dobrym smakiem. Zaczynała od pisania o literaturze włoskiej. Przekłady pojawiły się z potrzeby serca i zaradzenia kalectwu polskiej recepcji jej ukochanej literatury. Opatrzność daru translatorskiego i pracowitości jej nie odmówiła. Ugniewska przetłumaczyła blisko czterdzieści książek. Dla wielu czytelników jej nazwisko jako tłumaczki jest wystarczającą motywacją dla zapoznania się z włoskim pisarzem.

Nieczęsta u zajmujących się literaturami obcymi wirtuozeria w korzystaniu z zasobów polszczyzny sprawia, że imponująca erudycja w jej esejach zostaje uwolniona od ostentacji, która jest powszechną pokusą współczesnej krytyki, skłonnej do popisu przesłaniającego dzieło. Sam temu ulegam być może dlatego, że moje zasoby erudycji są skromniejsze, więc pokusa silniejsza.

Mamy w Polsce koneserów włoskiej literatury i wielu dobrych jej tłumaczy, zwłaszcza pań. Pozycja Ugniewskiej jest wyjątkowa, ponieważ swoimi przekładami i esejami uwolniła ona współczesną literaturę włoską od aury peryferyjności. Przywróciła miejsce, które dotychczas było zarezerwowane dla jej klasyków. Uświadomiła nam, że znajomość literatury włoskiej jest równie ważna dla Polaków jak znajomość literatur anglosaskich, francuskiej, niemieckiej czy rosyjskiej. Udało się jej przypomnieć, że jest to nadal, jak w renesansie, literatura bliska naszej wrażliwości i naszych niepokojów. Przywracana przez nią kulturze polskiej zażyłość z żywą współczesną kulturą Włoch jest nieoceniona. Największa miłość do zabytków Italii zastąpić jej nie może.

Zażyłość z tym, co współczesne i żywe, była dla naszej kultury katalizatorem. Żeby się o tym przekonać, wystarczy przysiąść na chwilę w „Vis à Vis” i popatrzeć na krakowski Rynek. Kiedy mi się to przydarza i któraś z bywalczyń opowiada o, zazwyczaj kolejnych, odwiedzinach w Wenecji, nawiedza mnie myśl, czy nie byłoby lepiej i taniej, gdyby przeczytała Geofilosofia dell’Europa wenecjanina Massima Cacciariego. Nie jest to mój (i zdaje się Ugniewskiej) ulubiony włoski myśliciel współczesny, ale geofilozoficzną perspektywę cenię.

W omawianym zbiorze esejów Zamieszkiwanie pamięci, będącym kontynuacją Miejsc utraconych (2014), obecna jest perspektywa uwikłań i splotów miejsc i myśli. Stąd fascynacja Ugniewskiej pisarstwem Claudia Magrisa, którego Dunaj jest przykładem doskonałej realizacji ujęcia, uczenie określanego w badaniach kulturowych jako „zwrot przestrzenny”/spatial turn, w literackich – jako geopoetyka. Ale Dunaj nie jest traktatem naukowym, jest opowieścią.

Ugniewska nie jest krytykiem uważającym, że znaleziono uniwersalny klucz teorii, gwarantujący dostęp do dzieła literackiego. Siłą jej krytyki jest perswazyjna narracja opowieści o dziele. Bywa ona tak przekonująca, że wyzwala odruchy obronne. Powód jest prosty: w innym razie należałoby czytać tylko zalecanych przez Ugniewską autorów i czytać ich tak jak ona. Autorka pisze w czasach, kiedy sprawczość krytyki jest błahostką, a jednak udaje się jej wpływać na preferencje czytających. Przemilcza tych, których twórczość ją mierzi. Pisze o książkach dobrze albo wcale. Ta łagodność jest myląca. Czytelnik nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z krytykiem adresującym swoje uwagi i analizy do wybranych.

Nie ma ambicji kształtowania kanonu będącego ekspresją i wyznacznikiem narodowej tożsamości. Samuel Johnson, Charles-Augustin Sainte Beuve, Wissarion Bieliński, nasz Stanisław Brzozowski (z którym łączy ją fascynacja twórczością Giacomo Leopardiego) i Lionel Trilling to krytycy sprzed list bestsellerów i wysypu nagród literackich zależnych od sponsorów, którzy choć krytykami literackimi nie są, powoływani są do rozmaitych jury. O składach tych gremiów oceniających decydują w dużej mierze preferencje polityczne. Postmodernizm usankcjonował dezercję krytyków kryjących się w okopach krytyki feministycznej, genderowej czy postkolonialnej, szukających oparcia nie tyle w wartościach estetycznych i artystycznych, ile w biologii czy politologii, literaturze traktowanej jako instrument przemocy symbolicznej.

Hierarchie literackiego prestiżu w znikomym stopniu zależą dziś od krytyków literackich, zapewne w mniejszym aniżeli od liczby „polubień” na portalach społecznościowych czy agresywnego i kosztownego marketingu. Wbrew pozorom rynek książki jest bardziej polem manipulacji niż spontaniczności. Ugniewska pokazuje możliwość zaistnienia ambitnego projektu krytycznego w tych nowych okolicznościach.

Pisze o twórczości białych heteroseksualnych mężczyzn i nie ma z tego powodu kompleksu anachroniczności. Wyjątkiem jest twórczość Piera Paola Pasoliniego, ale krytyk analizujący jego twórczość przez genderowe okulary musiałby pomniejszyć jej znaczenie. Wzbudziłby sprzeciw u niego samego, choć Pasolini homoseksualizmu się nigdy nie wypierał. Z jego korespondencji z Allenem Ginsbergiem wynika jasno, że był przeciwnikiem ostentacji w kwestii seksualności i nadmiernej permisywności kontrkultury. Dla projektu krytycznego Ugniewskiej Pasolini jest zbyt ważnym twórcą, by mogła sobie pozwolić na jakikolwiek redukcjonizm.

Krytyka literacka jest adresowana do nielicznych. W przypadku Ugniewskiej jest to elitaryzm szczególnego rodzaju. Nie ma źródła w zasobności kapitału kulturowego, społecznej dystynkcji i nie skutkuje przemocą symboliczną. Parafrazując Martina Heideggera, można powiedzieć, że jej wybranymi są ci, którzy mają wystarczająco siły ducha, by wytrzymać pytania. O konstelacji pisarzy, których twórczości Ugniewska poświęca najwięcej uwagi (Leopardi, Pasolini, Tomaso di Lampedusa, Raffaele La Capria, Claudio Magris, Antonio Tabucchi, Giorgio Bassani, Cesare Pavese, Carlo Levi, Italo Calvino, Curzio Malaparte, Josif Brodski, Javier Marías, Sandor Marai, Umberto Eco, Predrag Matvejević), nie można powiedzieć, że adresują swoje dzieła do elit. Być może spośród ich czytelników jakaś elita się wyłoni, ale jest to kwestia przyszłości i pewności nie ma.

Niewielu jest ludzi, którzy przeczytali Zibaldone w całości, ale włoscy uczniowie obowiązkowo czytają wiersze Leopardiego w szkole. W latach stalinowskich w Polsce Chrystus zatrzymał się w Eboli Carla Leviego należał do nielicznych pozycji przekładowych ze współczesnej literatury Zachodu wydawanych w najwyższych nakładach. Powieści Lampedusy i Eco nie napotykały barier w dotarciu do masowego czytelnika. W gronie wybrańców Ugniewskiej jedynie w przypadku Henryka Elzenberga, Nicoli Chiaromontiego i Normana Manei możemy mówić o elitarności.

Ugniewska nie jest krytykiem odsiewającym klejnoty z lawiny nowości. Czytelnik ma pewność, że dzieła, o których pisze, zna od dawna. Jej eseje to nieustające powroty, jak bowiem twierdził Søren Kierkegaard, dzięki powtórzeniu możemy odkryć różnicę, coś nowego. Wiedzieli o tym doskonale najwięksi mistrzowie czytania; talmudyści i kabaliści. Byli tymi, którzy spostrzegli, że w pogłębianej lekturze tekstu pojawiają się kwestie, których nie można objaśniać w obecności więcej aniżeli jednej osoby. Rabi Iszmael dopuszczał dwóch uczniów (Miszna. Mesechet Chagiga Roz. II). Dla talmudystów takim pytaniem było „co było przed Stworzeniem”. Do Pardes, mistycznego ogrodu wiedzy zakazanej, możemy wejść pojedynczo, wprowadzani przez mistrza. Hurmem, choć zdarza się, że obiecują to założyciele sekt, nikomu tam się wejść nie udało. Z taką elitarnością mamy do czynienia u Ugniewskiej. Sekty wtajemniczonych zakładać nie chce.

Ugniewska nie ślęczy nad Talmudem, uważnie czyta dzieła współczesnych pisarzy włoskich, niekiedy znajdując im bliskich nie-Włochów (Márai). Kwestią, która najbardziej ją interesuje, jest powód utraty zadomowienia człowieka współczesnego w świecie, kondycja „bycia‑nie‑w domu”. Uporczywie pojawia się w miejscu, co do którego jesteśmy przekonani, że nie tylko je znamy, lecz także mamy w genach, w Świecie Śródziemnomorskim. Jest ono szczególnie mocne u tych, o których nie możemy powiedzieć, że są „barbarzyńcami w ogrodzie”. Dlatego, w odróżnieniu od Pasoliniego, Zbigniew Herbert nie mógł zauważyć „zniknięcia świetlików” i znaczenia tego faktu. Przecież Siena istnieje, Marek Aureliusz siedzi na koniu, Laokoon usiłuje wywinąć się wężowi, gladiator umiera, Wenus wynurza się z fal i można popłynąć gondolą. „Polacy, nic się stało!” Wystarczy wykupić wycieczkę do Włoch czy zapisać się na pielgrzymkę. Być może trzeba przebywania Włochów w tym świecie, by dostrzec tąpnięcie i doświadczyć utraty bez zmiany dekoracji. Tego, że Capri non piu Capri / Capri już nie Capri, jak głosi tytuł książki La Caprii.

Utrata nie jest apokalipsą. Jest bardziej prawdopodobne, że apokalipsa nastąpi wtedy, gdy stracimy zdolność doświadczania utraty. Świat się nie kończy, ale zostaje przesłonięty przez inny, w którym zadomowienie jest niemożliwe, ponieważ przestał być nasz, jak Capri La Caprii. Di Lampedusa w Lamparcie (w nowym przekładzie Gepardzie) nie opisuje zagłady Sycylii, ale wypieranie przeszłości przez nowoczesność. Konsekwencją jest antropologiczna mutacja. Tancredi wypowiada słynne zdanie „Trzeba wszystko zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”, ale wiemy, że książę Salina nie mógł i nie może być Tancredim. Niby wszystko zostaje po staremu, ale dla niektórych nie ma już miejsca. Nie ma miejsca dla księcia Saliny i chłopki z Ołtarza dla mojej matki Ferdinanda Camony. Zniknęli arystokraci, zniknęli chłopi, na koniec zniknęły świetliki, a świat istnieje, żyć trzeba i żyjemy.

W tym momencie pojawia się pytanie: co zrobić z pamięcią, kiedy przestaje być redutą zadomowienia. To pamięć uświadamia, że Capri już nie jest Capri. Na ile jest jeszcze możliwe „zamieszkiwanie pamięci”, gdy pamięć miejsca, kiedyś znajomego i zadomowionego, skutkuje efektem jego teraźniejszej obcości. Spotyka to nie tylko tych, których dotknęło wygnanie (Márai), lecz także tych, którzy pozostali w miejscu. Pamięć obarczamy winą za naszą niezdolność zadomowienia się, za wyobcowanie. W nowej rzeczywistości pamięć nabiera destrukcyjnej mocy. Okazuje się, że nieprzystosowani to osobnicy cierpiący na PTSD (syndrom stresu posttraumatycznego) i powinni poddać się psychoterapii, która pamięć rozbroi. To perspektywa biopolityki i acefalii, o czym pisze Giorgio Agamben.

Wśród pisarzy, o których pisze Ugniewska, jest Levi i jego wielka powieść (a może traktat antropologiczny) Chrystus zatrzymał się w Eboli. Autor został przez Mussoliniego zesłany do Eboli, miasteczka na Południu („ponieważ Mussolini Syberii nie miał” – jak z sarkazmem pisze Ugniewska). Wygnanie z Rzymu znanego malarza, praktykującego lekarza i antyfaszysty zaowocowało powstaniem jednej z najważniejszych powieści XX wieku. W okresie stalinizmu powieść była promowana, ponieważ dla ideologów socrealizmu była obrazem zacofania Zachodu. Na szczęście jej czytelnicy nie byli aż tak głupi. Ten „zacofany” świat, do którego nie dotarły dary nowoczesności, emanuje ludzkim ciepłem nieobecnym w utopiach nowoczesności, zwłaszcza totalitarnych.

Kondycja bycia wygnanym dla wielu twórców XX wieku nie była, co dyskretnie ukazuje autorka, wyłącznie nieszczęściem i martyrologią. Stwarzała możliwość dystansu pozwalającego na bardziej przenikliwe widzenie zarówno „miejsc utraconych”, jak i miejsc wygnania. Witold Gombrowicz mógł napisać w Polsce Ferdydurke; aby napisać Transatlantyk, musiał znaleźć się od niej daleko. W przypadku pisarzy włoskich „daleko” jest względne. Dante czuł się i był wygnańcem z Florencji w Rawennie, Pasolini, mieszkając w Rzymie, czuł się wygnańcem z Friuli. O tym jest tekst Kiedy Włosi mówią „Włochy”.

Wśród polskich pisarzy nie brakowało piszących o Włoszech. Deklarowanie miłości do kraju, „gdzie cytryna dojrzewa”, należy do dobrego tonu. Joanna Ugniewska jest jedną z nielicznych (jedyną?), u której we Włoszech są Włosi. Polskie pisanie o Włoszech to jedna wielka ekfraza. Gran Belezza, Wielkie Piękno, zupełnie przesłoniło tych, którzy pośród niego żyją na co dzień. Pisarzom ludzie są do niczego niepotrzebni. Wystarczy kilka stereotypów, jak w Listach z podróży Edwarda Antoniego Odyńca.

Gdy Włochów nie ma, to nie ma powtarzających się steoretypów. Jak w pięciu tomach Podróży do Włoch Józefa Kremera czy, w bliższym nam czasie, w Co mówią nam kamienie Wenecji Ewy Bieńkowskiej. U Jarosława Iwaszkiewicza, wśród polskich pisarzy największego italofila, jedyny portret (nieco zgryźliwy) żywego Włocha znajdujemy w Dziennikach i jest to wierunek Carla Leviego. Tak jakby dla Polaków istnieli tylko wielcy zmarli z przeszłości. W bliskim nam czasie jedyną godną szacunku i zainteresowania osobą wśród żywych we Włoszech był papież di un paese lontano Jan Paweł II.

Ta osobliwość pisania o Włoszech nie jest tylko polską przypadłością. Nie ma żywych Włochów u Goethego i Stendhala (o czym Ugniewska pisze). Osobą, która budzi w Wenecji zainteresowanie i fascynację Aschenbacha, w Śmierci w Wenecji Tomasza Manna, jest młodziutki Polak Tadzio. Henry’ego Jamesa we Włoszech interesują Amerykanie. Czytelnik Pokoju z widokiem E.M. Forstera może odnieść wrażenie, że we Florencji mieszkają sami Anglicy. Wenecja, Rzym, Florencja, Mediolan, a dzisiaj w literaturze popularnej Toskania to w zasadzie wspaniała dekoracja, której kontemplowanie i podziwianie kontakt z żywymi Włochami może tylko zakłócić.

U Ugniewskiej jest odwrotnie. Żywi Włosi, ludzie z krwi i kości, są dla niej ważniejsi aniżeli wspaniałości zabytków przeszłości, owej Gran Bellezza. Ma wiele racji, uważając Włochów, dla których Wielkie Piękno jest Lebenswelt/światem życia, za mających do powiedzenia więcej aniżeli bywający w gościnie, ale uważający się za wizytatorów i dysponentów masy spadkowej.

Kanoniczna literatura o Italii, zaczynając od Goethego, przez Stendhala, naszego Kremera, Pawła Muratowa, Johna Ruskina, Hipolita Taine’a, Henry’ego Jamesa, do Iwaszkiewicza, Herberta, Bieńkowskiej i Wojciecha Karpińskiego skutkowała sprowadzeniem Włoch do muzeum, skansenu, niekiedy pięknego cmentarza, w którym Włochom wyznaczono rolę strażników (w najlepszym wypadku kustoszy). Rola przewodników została zarezerwowana dla cudzoziemców.

Ugniewska pisze: „Z wielu relacji […] przebija ignorancja i pogarda w stosunku do Włoch, reprezentowanych niemal wyłącznie przez karczmarzy, księży, mnichów, żebraków, stręczycieli i prostytutki. Włosi wymyśleni, kulturowy konstrukt, odzwierciedlają to, czego cudzoziemcy poszukiwali w Italii, krainę poza czasem. W tej Arkadii, muzeum etnograficznym, poruszają się przebrani w historyczne stroje statyści, a ich najdoskonalszym uosobieniem jest neapolitański lazzarone, który żyje wolny i szczęśliwy. […] Zastanawia brak kontaktu z Włochami… znakomita większość podróżnych porusza się wśród pustych dekoracji, na tle przepięknych teatralnych kulis i zawiera znajomości jedynie z cudzoziemcami. I tak jest do dziś: wyrafinowane relacje z podróży pełne są cieni wielkich zmarłych, a jeśli książki w rodzaju Pod słońcem Toskanii wspominają o Włochach, to są nimi robotnicy budowlani, właściciele barów, straganów na targu”.

Byłoby nieporozumieniem odmówić Josifowi Brodskiemu wrażliwości, gdy w Znaku wodnym pisze o Wenecji. Widać w tym tekście wyraźnie skazę, o której pisze. Tą skazą jest zatracający się w solipsyzmie egotyzm, lęk przed innymi, w domniemaniu mniej wyrafinowanymi. Ci inni, czyli żywi wenecjanie, mogliby przesłonić piękno kamieni. U Brodskiego, Bieńkowskiej czy Karpińskiego podejrzewamy, że nie tyle chcą się z nami dzielić, ile pragną nas zadziwić wrażliwością i wyrafinowaniem.

Nawarstwiające się opisy Włoch, przy całym uroku intertekstualnych rezonansów, tracą żywotność, gdy podróże i pobyty we Włoszech przestały być kryterium społecznej i kulturowej dystynkcji elit. Warto przypomnieć, że już Michel de Montaigne wzdragał się przed podróżą do Rzymu, utrzymując, że byli tam wszyscy, ze służbą włącznie. Chciał jechać do Krakowa, ale Henryk z Nawarry zdecydował inaczej.

Nadszedł moment, by jak Ugniewska zakwestionować tradycję, o której interesująco pisze, ale się jej nie poddaje. By nie ulec pokusie mumifikacji Włoch, podaje sposób: „Sama, jeżdżąc do Włoch od dziesięcioleci, przechowuję i pielęgnuję włoskie przyjaźnie jako najcenniejszą zdobycz i to za ich pośrednictwem zdarza mi się patrzeć na poszczególne miasta: Triest Magrisa, Florencję Tabucchiego, Rzym Benedetty Craveri i Citatiego”.

Dla niej przewodnikami po Włoszech są sami Włosi, współcześnie żyjący pisarze, ich dzieła. Pod jej piórem Włochy ożywają i zaludniają się osobami, z którymi warto się zaprzyjaźnić, słuchać i rozmawiać. Od nie tak dawna ma w tym dziele sojusznika, to Jarosław Mikołajewski.

W naszym „czasie marnym”, czasie „szaleństwa Zachodu” / folia d’Occidente, o którym przejmująco pisze wspominany przez Ugniewską Emanuele Severino, pisarstwo Włochów, których przekładała, o których możemy przeczytać w Zamieszkiwaniu pamięciMiejscach utraconych, otwiera perspektywy niespotykane w innych literaturach Zachodu. Takie nowe otwarcie myślenia i wrażliwości dzięki twórcom z Italii już się zdarzyło w dziejach Zachodu.

Twórczość ta nie nastraja do łatwego optymizmu, ale to Antonio Gramsci połączył pesymizm myśli z optymizmem woli. Jeśli do konstelacji Ugniewskiej dołączyć poetów, jak Giuseppe Ungaretti, Eugenio Montale czy Sandro Penna, i myślicieli, jak Roberto Calasso (którego tłumaczyła), Giorgio Agamben, Roberto Esposito i Emanuele Severino, których wzmiankuje, widzimy, że choć nie są to twórcy mogący nas uwolnić od doskwierającego poczucia utraty zadomowienia w świecie, to czucia ziemi pod stopami nie tracimy. Mamy literaturę, która potrafi o tej utracie opowiedzieć. Zamiast wciskać się w tłum turystów w Wenecji, jak bohaterowie eseju Wenecja. Mit, stereotyp, doświadczenie miasta, lepiej czytać tych, o których Ugniewska pisze, i ją samą. Otrzymamy szansę zaprzyjaźnienia się z Włochami.

Joanna Ugniewska: Zamieszkiwanie pamięci.
Wydawnictwo Pogranicze,
Sejny 2022, s. 214.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.