Siorbanie wywołuje we mnie odruch wymiotny. Pamiętam, jak ojciec brał do ust łyżkę gęstej zupy i spijał z czubka, odrobina po odrobinie. Ten dźwięk, to bulgotanie płynu zmieszanego ze śliną, znikające powoli w gębie starego sprawiało, że miałem ochotę go zatłuc. Po prostu wstać od stołu, podejść blisko, zabrać talerz i rozbić mu go na łbie, a potem podnieść z ziemi kawałki rozbitego naczynia i wbić mu głęboko w szyję po to tylko, żeby nigdy więcej nie słyszeć tego obrzydliwego, pozbawionego wszelkich podstawowych manier odgłosu. Sam nauczyłem się do perfekcji jeść niemal bezgłośnie. Łyżka nie ma prawa uderzać o dno naczynia, moje zupy nie są takie, jak robiła matka, i tak ma być, bardziej przypominają brudną wodę z pływającymi kawałkami ogórków, marchewki, cebuli, lekko zagęszczoną garścią ryżu lub cienkiego makaronu. Podnoszę porcję do ust, wkładam głęboko, prawie do przełyku, rzadka ciecz ześlizguje się coraz niżej i niżej, nie słychać żadnego siorbania.
Coraz trudniej mi się poruszać, ale muszę dokładnie sprawdzić wszystkie rysy i odpryski na porcelanowym talerzu. Nie upadłem ani on nie upadł, jestem pewien. Leżał tam, gdzie zawsze od dziesięciu lat, na kuchennej szafce, obok miski i dwóch garnków, a mimo to jest wyraźnie uszkodzony. Nie używam laski, wolę łapać wszystkie przedmioty i na nich się opierać, moja droga od jednego miejsca do drugiego po tym wielkim domu bywa długa i najeżona niebezpieczeństwami. Zwykłe oderwanie się od krzesła grozi samozniszczeniem. Jem tylko na tarasie, nawet gdy pada, nawet gdy wiatr hula, wyrywając korzenie młodych drzew, siadam uparcie przy drewnianym stole, na wysłużonym, ale wciąż sprawnym krześle z rzeźbionym oparciem i przyjmuję posiłek, raz dziennie, przed południem, więcej mi nie trzeba. Stare głupie babsko przychodzące do mnie każdego poranka, królowa opieki społecznej, matka Teresa wszystkich starych, schorowanych recydywistów, uważa, że powinienem jeść więcej warzyw i owoców, a przede wszystkim mięsa, dlatego właśnie jem zupy i tylko zupy. Czasem przynosi mi do kuchni ziemniaki, obiera je, wrzuca do garnka, potem gotuje kawałek kurczaka, do tego dodaje obficie marchewki i cebule, i dokładnie w momencie, w którym próbuje, a raczej śmie bezczelnie połączyć to wszystko razem, słyszy dziki wrzask, taki, jaki może wydać stary, zniszczony, ale wciąż jeszcze bardzo niebezpieczny człowiek. Gdyby się nie bała, zrobiłaby rosół albo zagęściła zasmażką, ale ona jest przepełniona strachem, maskuje go wprawdzie dobrze, ale nie dość dobrze dla mnie. Inni tego nie zobaczą, ja patrzę na nią i przez nią. Przy mnie jest przezroczysta. Pomaga mi w kąpieli raz w tygodniu, powinna to robić częściej, ale mój cielesny rozkład nie może być czysty. Jestem grubasem z miażdżycą i chorym sercem i chcę śmierdzieć. Tam, gdzie spędziłem trzydzieści pięć lat mojego życia, czyste ciało było dowodem grzechu, nie odwrotnie.
Mój porcelanowy talerz; myślałem o nim jak o raju utraconym, nie pozwolili mi go zabrać, gdyby rozbił się na kawałki, mógłby być idealnym narzędziem zbrodni. Boże mój, czyż jedna zbrodnia nie wystarczy na bramy piekielne? Wróciłem po odsiadce, talerz czekał na mnie tyle długich lat, schowany i bezpieczny, jakby każdy, kto go przypadkowo odkrył, wiedział, że ruszyć nie wolno. Teraz jest tu ze mną, w nim zjadam mój jedyny dzienny posiłek, a reszta, czyli wszystko, co ta stara suka potajemnie przyrządza, ląduje w kiblu. Kawałki mięsa rzucam sąsiadowi za płot, spacer od mojego tarasu do jego parkanu zajmuje mi czasem godzinę. Mój ogród pełen jest starych drzew i krzaków, prawie zasłania dom i tak ma być, nie pozwoliłem na wycinkę żadnemu z chwilowych najemców. Straszyli mnie ekolodzy, miłośnicy zieleni i wszyscy ci, dla których spróchniałe drzewa powinny iść w daleką drogę w zaświaty, nie dałem się nikomu, zdychamy razem. Przesuwam się kroczek po kroczku, docieram do płotu, pot leje się obficie po czole i plecach, moje dwa potne miejsca od zawsze, nigdzie indziej, tylko tam. Najgorzej jest podnieść dłoń, palce wykręca artretyzm, tłuszcz z mięsa kapie na trawę, wprowadzam w ruch całą rękę, zamach jest żałosny, ale porcja trafia na drugą stronę, upada trochę za blisko płotu, ale to nic, pies sąsiada, młody owczarek niemiecki, dobiega w kilka sekund, łapie w silne szczęki zdobycz, zgniata i połyka, a potem wylizuje z ziemi wszystko do czysta. Smacznego kundlu, na zdrowie.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]