Przetrwawszy gehennę Holokaustu, Libkin przybywa do USA w 1946 roku. Z aszkenazyjskiego Hersza z Łodzi przeistacza się tam w amerykańskiego Hersha znikąd. To znaczy, pragnąłby się przeistoczyć. Hersz bowiem w Hershu siedzi. I boi się, rozpacza, nie daje mu zapomnieć. O makabrze niemieckich obozów zagłady, żalu po zamordowanych bliskich oraz, to bodaj najboleśniejsze, o poczuciu winy, że się ocalało.
Stany, które okazują się wprawdzie Zjednoczone, lecz nie dla wszystkich i nie z każdym, za nic mają takie problemy. Ameryka nie idzie, a gna do przodu. Nie czeka na nikogo. Albo utrzyma się jej tempo, albo się zginie. Na to, na kolejną śmierć w życiu, Hersh i jego rodacy nie mogą sobie pozwolić. Deklarują więc otwarcie, jak Mildred (właściwie Miriam) Bobek, do 1938 roku Żydówka z Wiednia, teraz pętająca się po epizodach aktorka: „nie chcę się wyróżniać. Chcę być Amerykanką. Chcę mieć amerykański dom z tektury w gównianym miasteczku tekturowych domków i ogród. Wiem, że to kicz, wiem, że to mi nie zastąpi wiedeńskich parków […], ale niczego nie mam”.
W tej warstwie – walki Hershów z Herszami i Mildred z Miriam o pozbycie się własnej tożsamości i przybranie nowej, nieobciążonej pamięcią o doznanym cierpieniu, ze śmiałością rewolwerowca z Dzikiego Zachodu patrzącej w przyszłość – jest dramat Szatrawskiej poruszający. Dotyka również wtedy, gdy przedstawia związek tytułowego bohatera z Dawidem Goldfarbem. Ten drugi nawet w getcie potrafił cieszyć się życiem i używać go. Jego niezachwiany optymizm, pewność siebie, beztroska, ostro kontrastujące ze skrytością Libkina, znikają bez śladu w Birkenau. „Ujrzałem go w listopadzie” – mówi Hersh – „jego wzrok był pusty, powypadały mu prawie wszystkie zęby. Był bardzo wychudzony, wygoloną głowę pokrywały wrzody. To już nie był Dawid”. Kochankowie patrzyli na siebie długo, nie zamienili ani jednego słowa, w końcu rozeszli się. Później spotkali się tylko raz. Podczas marszu śmierci. Dawid w pewnym momencie znalazł się za Herszem. Po jakimś czasie, wyczerpany, upadł. „Mogłem mu podać rękę” – wyznaje główna postać utworu – „ale bałem się, […] Niemcy byli uzbrojeni, mogli nas rozstrzelać […]. Poszedłem dalej, najpierw z mozołem, potem coraz szybciej i szybciej, jakby nagle przeraził mnie ciężar mojego czynu”.
Tam, w śniegu, gdzieś między Oświęcimiem a Wodzisławiem Śląskim, zginęła największa miłość Libkina. I poniekąd on sam. O skali wstrząsu, jakiego wtedy doznał, świadczy choćby to, że będąc już Ameryce, uroił sobie rozmowy telefoniczne z Dawidem, jakoby przebywającym w Polsce. Czerpał z tych zmyślonych kontaktów realne, tak potrzebne mu pokrzepienie. Brało się ono przede wszystkim z przekonania, iż jego ukochany ma się dobrze, z właściwą sobie energią działa w nowych okolicznościach i, jak to on, nie przejmuje się niczym.
Autorka mistrzowsko rozgrywa ten wątek. O śmierci Goldfarba dowiadujemy się w dalszej części dramatu. Przez większość akcji poruszamy się natomiast po uniwersum schizofrenicznych fantasmagorii Hersha. Kiedy ta sklecona z tęsknoty, żalu, wyrzutów sumienia i miłości konstrukcja zawala się pod naciskiem straszliwej prawdy, jej gruzy spadają na nas. Libkin dogorywa pod nimi od stycznia czterdziestego piątego roku. Głęboko w środku zdaje sobie z tego sprawę, dlatego ucieka w samooszukiwanie się. My się na to kłamstwo nabieramy. Prawdę odkrywamy dopiero po pewnym czasie. Szatrawska tym samym robi z nami coś na kształt tego, co Arystoteles zalecał czynić z postaciami tragedii – prowadzi nas do anagnōrismós, rozpoznania, wprawia w wewnętrzne drżenie, zwiastujące mękę, ale i ulgę, katharsis.
Po czym pokazuje nam figę i zamiast tworzenia sztuki, zabiera się za publicystykę.
„Po co zaraz machać tęczową flagą? My tu przyszliśmy bronić demokracji, nie mniejszości seksualnych” – słyszymy oto od jednej z córek Libkina, Lois, wkrótce po tym, jak bohater opowiedział o losie Dawida. „Kto mówi, że osoby LGBT to nie są ludzie?”, dorzuca nieco później jej siostra Hannah. Już samo zestawienie tych dwóch spraw – Holokaustu i współcześnie ponoć wszechobecnej homofobii – jest intelektualnym i moralnym nadużyciem. Naprawdę parszywie pod tym względem robi się jednak dopiero wtedy, gdy głos zabiera Hersh. „Kto powtarza” – pyta – „że za pomoc Żydom groziła kara śmierci […]? Czy mnie nie groziła kara śmierci? Kto powtarza, że wszyscy ratowali Żydów […], a nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy, że na dziesięciu Polaków przeżywało dziewięciu, a na dziesięciu Żydów – jeden?”.
Przy powyższym to drobiazg, acz znamienny, jak w Żywocie i śmierci… Szatrawska ukazuje postać Bertolta Brechta. W jednej ze scen „w tle […] pojawiają się nazwiska osób, które znalazły się na Czarnej Liście Hollywood. […] Ważne” – informują didaskalia – „żeby ostatnim nazwiskiem, które […] wyświetla się najdłużej, było nazwisko spoza listy, ale zeznającego przed komisją Bertolta Brechta”. Autorka wciąga go tutaj do swojej historii jako figurę męczennika niesłusznie prześladowanego za poglądy.
Tymczasem zapisał się on do Kommunistische Partei Deutschlands już w latach trzydziestych, publikował swoje teksty w jej śpiewniku, a o niewinnych ofiarach stalinowskich czystek zdarzyło mu się stwierdzić: „co do nich, im bardziej są niewinni, tym bardziej zasługują na rozstrzelanie”. Ślad tej linii orzeczniczej znajdziemy w wypowiedzi jednej z dalszoplanowych postaci dramatu Szatrawskiej, aktora, gwiazdy westernu, Johna Paina. „Trudno, oberwie czasem ktoś niewinny”, komentuje fakt, iż na Czarną Listę Hollywood trafili ludzie, którzy nie zrobili nic złego, a mimo to zostali napiętnowani i złamano im kariery. „Chociaż” – dodaje po chwili zastanowienia – „ja nie wierzę w całkowitą niewinność, jeśli ktoś na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych znalazł się na tej liście, musiał mieć coś za uszami”.
W kowbojskiej dezynwolturze Paina pobrzmiewają echa brechtowskiej dialektyki. Jej koncert dał niemiecki maestro w czerwcu 1953 roku. Podzielił się wtenczas swoimi przemyśleniami na temat niedawnych protestów wschodnioberlińskiego proletariatu. Zaczął od podkreślenia „niezadowolenia znacznej części robotników Berlina z całej serii nieudanych przedsięwzięć ekonomicznych”, by zaraz gorliwie oddać cesarzowi, co cesarskie, i diabłu usłużnie zapalić ogarek, przekonując, że „zorganizowane elementy faszystowskie próbowały nadużyć tego niezadowolenia dla swych krwawych celów. Przez kilka godzin Berlin był na krawędzi
Nadanie mentalności tej postaci tak bardzo brechtowskich rysów jest raczej niezamierzone. Mimo to Pain jest w swoim myśleniu do Brechta podobny. Ten drugi, w cytowanym powyżej artykule z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, po wyrażeniu uznania chwatom z Armii Czerwonej za skuteczność ich akcji, podkreślił, iż „doskonale było widoczne” – przynajmniej dla niego – „że była ona skierowana jedynie przeciw próbie rozpoczęcia nowej masakry”. Tak udaremniła „próbę rozpoczęcia nowej masakry”, że w jej wyniku śmierć poniosło ponad trzystu ludzi. „Po latach zawsze można powiedzieć, że tu przeholowaliśmy, tam przegięliśmy” – tymi słowami Paina ze sztuki Szatrawskiej mógłby posłużyć się Brecht i każdy, kto chciałby zamknąć dyskusję nad ostatecznymi rozwiązaniami wszelkich kłopotliwych kwestii.
Nie warto byłoby poświęcać tyle miejsca Brechtowi, gdyby nie to, że Szatrawska każe nam na niego patrzeć jak na Libkina. To jest widzieć w nim przypadkową ofiarę politycznej nagonki na komunistów. W świetle przywołanych tu faktów nie wydaje się atoli, iżby wezwanie niemieckiego pisarza przed oblicze Komisji Kongresu USA do Badania Działalności Antyamerykańskiej było wielką pomyłką. Stanął przed nią 30 października 1947 roku razem z dziewiętnastoma innymi osobami. Wszystkie poza nim odmówiły składania zeznań, za co dziesięć z nich skazanych zostało na rok więzienia. Jego natomiast uznano za bardzo pożytecznego świadka. Jeżeli coś sprawiło, że niebawem wrócił do Europy, to nie raczkujący maccartyzm, a seria niepowodzeń na Broadwayu i w Hollywood. Więcej można o tym przeczytać w książce Paula Johnsona Intelektualiści.
U Szatrawskiej za to nie. Wybiela ona krzywdą swojego protagonisty życiorys niezbyt szlachetnego człowieka. Znowu więc – jak w przypadku Shoah, homofobii i postaw polskiego społeczeństwa podczas wojny – instrumentalnie używa tragedii Hersha.
Gdy Żywot i śmierć… dzieje się między Libkinami – tym z województwa łódzkiego a tym ze stanu Kalifornia – jest wzruszający, ciekawy, z polotem opowiedziany. Znakomity. Autorka daje się jednak w pewnym momencie ponieść politycznej paranoi. Porzuca wówczas literaturę na rzecz bezmyślnego agit-propu. Przemiela on Hersza na farsz z Hersha i ładuje go w skisłą kiszkę ciężkostrawnego paszkwilu.