Na marginesie: wiele mnie łączy z Michałem Głowińskim – Służew i pierwsze zdanie tej recenzji – ale uważam, że wybitny badacz bardzo niemądrze deprecjonował polskie badania nad średniowieczem jako hurrapatriotyczne, ideologiczne „rozdmuchiwanie”. Przeciwnie: genologii, jak widać, nie szkodzi wizyta w średniowiecznym klasztorze.
„Dom Le Nain, zakonnik i przeor opactwa La Trappe, brat wielkiego Tillemonta, niemal tak jak on uczony, jest uważany za najdoskonalszego dziejopisa Rancégo” – zapytajmy za Derridą: who’s talking about living? François‑René de Chateaubriand w swojej ostatniej, wydanej w maju 1844 roku książce – w Żywocie Rancégo. W chwili publikacji miał siedemdziesiąt sześć lat i świadomość, że „czas upłynął”: „widziałem śmierć Ludwika
Trzy lata później okazało się, że życie zza grobu, zza literatury (Jean‑Pierre Richard uważał, że listopadowe zdanie Chateaubrianda było spełnieniem marzenia o mówieniu, nareszcie, spoza literatury) jest – śmieszne. Przybylski, w pięknej, dzikiej Baśni zimowej, pisał, że starość to okres wyostrzonego poczucia niedopoznania, „mentalny schyłek”, dziecinnienie, zamknięcie w nabolałym ciele, „okres ciągłego lęku”, zawężenia perspektyw życiowych. Starości Chateaubrianda nic nie wyróżniało – reumatyzm, nieruchomy obojczyk, długie okresy milczenia. W Baśni czytam, że stiffen oznacza drętwienie, sztywnienie, ale też, w formie rzeczownikowej – „bezużyteczną osobę, która nie posiada już żadnych idei”.
Zresztą autor Żywota Rancégo zapisał się do obozu „bezużytecznych”, „antynowoczesnych”, już w 1797 roku, kiedy wyszedł jego debiut, esej historiograficzny, szkic‑protest przeciwko rewolucji francuskiej. Antoine Compagnon w Les antimodernes wyróżnił sześć cech światopoglądu „antynowoczesnych”: kontrrewolucyjność, anty‑oświecenie, pesymizm filozoficzny, zwrot religijny i przekonanie o prymordialności zagadnienia grzechu pierworodnego, estetyka wzniosłości, retoryka przekleństwa‑inwektywy‑oskarżenia. Nieprzypadkowo bohaterami jego książki, oprócz Chateaubrianda, są autorzy kolejnych przedmów do Żywota: Julien Benda, Julien Gracq i Roland Barthes. Gdybym pisał polską wersję Antynowoczesnych, byłby tam rozdział o Marku Bieńczyku i jego projekcie „drapieżnej melancholii”. Nie muszę przypominać, że Bieńczyk omówił ostatnie dzieło Chateaubrianda w „Książkach. Magazynie do czytania”.
Wielka Litera wydała Vie de Rancé w tłumaczeniu Wiktora Dłuskiego. Dłuski jakiś czas temu spełnił marzenie i przełożył w końcu „arcydzieło” – Martwe dusze Nikołaja Gogola. Teraz zdarzyła mu się przygoda inna, dziwniejsza – fanaberyjna. Bo co nas, którzy czytamy Story Jones Krzysztofa Pietrali i Trash story Mateusza Górniaka, może obchodzić żywot Armanda Jeana de Rancégo, reformatora opactwa La Trappe, siedemnastowiecznego mnicha‑trapisty?
Sytuacja jest jeszcze gorsza: wydaje się, że nie obchodził on samego autora. „Niegdyś mogłem wyobrazić sobie historię Amelii, dziś stać mnie nie tylko na to, żeby skreślić dzieje Rancégo: zmieniłem anioła, bo zmieniły się lata” – tak Chateaubriand zakończył przedmowę, w której opisywał okoliczności powstania dzieła. Dzieła, które stanowiło pokutę, zadaną przez księdza Séguina (Barthes jego żółtego kota uczynił symbolem literatury). Pisał je ze „wstrętem”, który kończy się – jak wiemy od Romana Polańskiego – obłędem, dłońmi w ścianach lub – to od Julii Kristevej – wykorzenieniem z bezpiecznego porządku metafizycznego. O przepaści, która dzieliła autora i bohatera, dość powiedzieć, że Chateaubriand, gdy projektował swoją śmierć, „zstępował (lever) w wieczność”, Rancé zaś „wznosił się (descendre) ku niebu”. Byli jak ascensio i descensio. Ruch ten sam, tylko kierunki – rozstajne.
Wybór bohatera był umotywowany powierzchownie. Po pierwsze, Rancé żył w wieku Ludwika
Brzmi to zabawnie, ale nie sposób przeczytać Vie de Rancé, ignorując warstwę brzmieniową. Andrzej Sosnowski – łączy nas wiele: sezony na Helu z naszymi kobietami – mówił kiedyś o tym, że w nadzwyczajnych okolicznościach nazwa własna użyta w tekście może przekształcić się w tensor, „samoistnego dawcę intensywności, który obdarza siłą ten tekst, chociaż jest zaledwie tchnieniem”. Od pierwszego, cytowanego już przeze mnie zdania („Dom Pierre…”) Chateaubriand ostrzeliwuje czytelnika huraganową liczbą nominum propriorum. I tak mamy w jednym akapicie: panią Guyon, Montargais, Crécy, panią de Maintenon, Fénelona, Issy, Boussueta, Vaugirard, Lachétardie, Saint‑Sulpice, pana Tronsona, powiązanych wspólną siatką anegdoty‑plotki, relacji ze stosunków społecznych Francji w latach dziewięćdziesiątych
Nasza niewiedza powinna nas niepokoić tylko nieznacznie. Wystarczy świadomość, że te setki nazwisk, imion, miejscowości, tytułów – w projekcie Chateaubrianda – przez swoje niezwykłe brzmienie stawały się nośnikami intensywności życia, poszeptami historii możliwych, znanych tylko autorowi, „tchnieniem” przeszłości, która może – właśnie może – zostać jeszcze opowiedziana, choć wszystko wokoło, po listopadzie 1841 roku, już zamarło.
Barthes wskazywał na anakolutyczność jako figurę organizującą myśl Żywota: przywoływał w tym kontekście słynne zdanie, mieszczące w sobie spacer kardynała Retza w Sarrogossie, po pogrzebaniu zadżumionego parafianina, rzędy drzew pomarańczowych w Walencji i powietrze, którym oddychał Vannozia. Faktycznie, narracja pomija związki logiczne, przestrzenne i czasowe między przywoływanymi wydarzeniami. Ustanawia własną logikę, według której w jednym akapicie możemy mieć osiem podmiotów (w tym: Rancégo, narratora w pierwszej osobie liczby pojedynczej, zaraz mnogiej, Franciszka
Do walki z czasem Chateaubriand zaprzągł także dwukropki. Cały tekst stanowi ich rojowisko. Zanim krótko powiem o ich znaczeniu – jedna pretensja do Wiktora Dłuskiego. Tłumacz niepotrzebnie zamieniał średniki w dwukropki i dwukropki w średniki. Tłumaczenie jest znakomite – wybaczmy. Bieńczyk za dużo pisał o myślniku jako wyskoczni sensu. Nie ma w Żywocie żadnych wyskoków – są przejścia w jukstapozycjach i parataktyczna równoczesność w dwukropkach‑średnikach. „Muza nie sprzeniewierzała się tradycjom La Trappe: pani de Tancin, urodzona w roku 1681 (a zatem przez dziewiętnaście lat współczesna Rancému), napisała Pamiętniki […], dzieło przesycone wspomnieniami: pani de Montbazon jest tam przemieniona w Adelajdę, tajemniczą samotnicę, którą rozpoznaje po zapale, z jakim kopie sobie grób” – to tok wytracający się, powstrzymujący impet kolejnych zdań. Żadne zdanie nie przejmuje dominacji, pomiędzy nimi zniesiony zostaje stosunek czasu, panuje równoczesność uzupełnienia. Chaos narracyjnych form podawczych uzgadnia się w praesens historicus. Zdania wzajemnie się prze‑po‑wiadają. Krzysztofowi Rutkowskiemu by się podobało.
Gracq barokowo porównał styl Vie… do „rysunku w kształcie drzewa wypalonego z szarych popiołów, jaki pozostawia po sobie uderzenie gromu”. Chateaubrianda przeraża i fascynuje Rancé. Fascynuje, gdy kocha do szaleństwa panią de Montbazon (szczególnie obraz jej odciętej głowy), gdy może opisać trzydzieści siedem lat światowego życia, dwór Ludwika, Rzym, wędrówki, liściki, skandale, spory wyznaniowe. Przeraża, gdy musi opisać trzydzieści siedem lat surowej reguły, umartwień, zamknięcia w La Trappe. Przeraża go milczenie. Uspokaja to, że Rancé na „łoże popiołów” patrzył „jakby z miłością”. Że ostatnimi słowami opata było pogodzone zawołanie: „nie zwlekaj, mój Boże, pośpiesz się z przyjściem”.
Na ostatniej stronie Żywota miesza się przeklinanie Woltera, spartańska krypteja i La Trappe nazwane „śmiercią namiętności”. Chateaubriand określa mury opactwa jako „kuriozum” (Dłuski tłumaczy: ciekawostka), oglądane, z daleka, „mimochodem”. W tych słowach jest coś dławiącego: jakby w tych murach dojrzał obraz własnego ciała – milczącego.
Dureń Trymalchion w Satyrikonie Petroniusza opisał to spojrzenie: „A Sybillę to na własne oczy widziałem w Kumach, jak wisiała w butelce. Dzieci pytały ją: «Czego chcesz, Sybillo», a ona odpowiadała: «Chcę umrzeć»”.
Tak, tylko Chateaubriand zaakcentowałby to w wygłosie.