[…]
14 sierpnia 2009
Bukowiec – Tarnica – Ustrzyki Górne
Idę wzdłuż południowej granicy Polski. To dawny, jeszcze licealny pomysł, który dzisiaj, na połowie czasu, dość niespodziewanie się realizuje. Być może powinienem czuć coś w rodzaju ekscytacji, poczuć się jak nastolatek na gigancie, ale myślę głównie o tym, że statystycznie rzecz biorąc, najbardziej niebezpieczną część wycieczki mam już za sobą, czyli drogę polskim autobusem po polskich drogach. Przygody są przereklamowane. W ciągu roku więcej osób ginie w wypadkach drogowych na trasie Wrocław – Ustrzyki niż na wszystkich górskich szlakach polskich Karpat i Sudetów.
Przygody są przereklamowane, cieszmy się tym, co mamy. Dzisiaj o czwartej nad ranem pod podszytą wiatrem wiatę na parkingu w Bukowcu podjechała terenówka Straży Granicznej i dwóch miłych kaprali (dla mnie wszyscy ludzie w mundurach to kaprale) grzecznie, acz stanowczo wyrwało mnie ze snu. Byli chyba mocno zawiedzeni, że nie złapali jakiejś kontrabandy, taliba czy choćby seryjnego mordercy poszukiwanego międzynarodowym listem gończym. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, a na koniec wręczyli mi świstek papieru z całodobowym numerem telefonu zaufania do strażnicy w Stuposianach i przykazaniem, aby dzwonić, gdybym spotkał jakichś obcojęzycznych. Dokładnie tak powiedzieli: obcojęzycznych.
Nawet tak bardzo się nie zdziwiłem. Do świeckiej tradycji moich wypadów w góry należą bowiem takie lub inne kontakty z pogranicznikami, ale trzeba przyznać, że często sam się prosiłem. Dużo historyjek do opowiadania. Idea granic państwowych prezentuje się zapewne świetnie w atlasie historycznym, ale w górskiej praktyce, kiedy już naprawdę musisz zrobić kupę, a jedyne ustronne miejsce jest po nielegalnej stronie szlaku – pojałtański porządek Europy jest ostatnią rzeczą, którą zawracasz sobie głowę.
Więc nie całkiem legalnie, bo poza szlakiem, najpierw płajami, a potem ścieżkami wydeptanymi przez dziką zwierzynę, bladym świtem ruszyłem w góry. Szlak przez Muczne oznaczałby dodatkowy dzień, którego nie mam. Ale jako nieomal tajny współpracownik Straży Granicznej mogłem sobie chyba pozwolić na lekkie przegięcie dzięcieliny? Z Bukowca leśna droga prowadzi prawie pod sam Wołowy, który minąłem trawersem od południa, by utonąć na godzinę w oceanie jagód. Po uzupełnieniu witamin (mikroelementy stanęły na straży komórek) na przełaj przez połoninę na Halicz. A potem standardowo: Tarnica – Wołosate – Ustrzyki Górne.
A na Tarnicy mnóstwo obcojęzycznych. Sam słyszałem jak mówili „pełen wypas”, zupełnie nie zważając, że archaiczna forma przymiotnika „pełny” powinna być używana tylko w funkcji orzecznika w orzeczeniu imiennym. Ale na telefon do Straży Granicznej nie zdecydowałem się.
15 sierpnia 2009
Ustrzyki Górne – Krzemieniec – Przełęcz pod Dziurkowcem
Plecak mam stanowczo za ciężki. Z wodą i żarciem grubo ponad 20 kilo. Na razie wyrzuciłem parasol. Po prostu założyłem, że przez najbliższe 30 dni nie będzie padać. Następna w kolejności jest menażka. Spodnie i koszule na razie trzymam, internet też. I Hrabala. Solipsysta na wakacjach.
*
Z Ustrzyk wyszedłem dopiero o jedenastej, więc wiedziałem, że dzisiaj będzie wyrypa i napieranie. Ale jakoś rano nie mogłem sobie odmówić ani dodatkowej porcji snu, ani kubka kawy, który tradycyjnie i niepostrzeżenie zmienił się w trzy kubki kawy i pół paczki fajek. Bo, mój drogi pamiętniczku, ciągle jestem w środku taki zurbanizowany, taki niezbyt rustykalny, taki rozpieszczony. Ale spokojnie, to przejdzie.
*
Tuż przed zmierzchem minąłem na Dziurkowcu trzech młodych Słowaków nostalgicznie popijających wódeczkę i kontemplujących w milczeniu zachód słońca. Najwyraźniej mieli ochotę zrobić to samo co ja – rozbić w jakimś wygodnym miejscu wielogwiazdkowy hotel z widokiem na połoniny.
16 sierpnia 2009
Przełęcz pod Dziurkowcem – Roztoki Górne – Balnica
Dzisiaj dzielnie – pobudka o piątej rano, poranne ceregiele i w trasę. Chciałem jeszcze cyknąć fotkę namiotowi, gdyż prezentował się wyjątkowo seksownie na tle połoniny, ale oczywiście przez zimną noc bateria w komórce całkiem zdechła. Kodak ergo zoom. No trudno, naładuję w Roztokach, było tam kiedyś fajne schronisko, squat właściwie. Ale prąd mieli, pamiętam, bo słuchaliśmy z kaseciaka Blue Valentines Toma Waitsa, a jeden astronom z Warszawy miał nawet teleskop i potem ta upiorna Wenus śniła mi się po nocach.
*
Dotarłem tam koło południa. Ledwo poznałem chałupę, w której kiedyś nocowałem – dziś piknie odpicowana i podpisana bez polotu „Schronisko Cicha Dolina”. No i bardzo dobrze. Niech się wiedzie. Grunt, że schronisko.
Przed drzwiami drewniana tabliczka, typowy egzemplarz rękodzielnictwa ludowego (technika tradycyjna – lakier i lutownica), dumnie informuje wypalonymi literami, że w dniach takich i owakich roku pańskiego 1957 nocował tu Karol drugi tego imienia Wojtyła. Oho, chrześcijanie – ucieszyłem się – głodnych nakarmić, spragnionych napoić, komórkę naładować, wifi udostępnić. Te sprawy. No dobrze, wystarczy mi, jak by powiedział Maciek Malicki, kawałek wody do bidonu i kawałek prądu do komórki, żeby w razie czego GOPR zawezwać, jak mnie jakaś żmija usiecze. Piętnaście minut i w drogę.
– Takie usługi tylko dla naszych klientów. – Mężczyzna w drzwiach był tyleż stanowczy, co znudzony. Z wyglądu przypominał Józefa z Arymatei. Nie mam co prawda bladego pojęcia, jak wyglądał Józef z Arymatei, ale zawsze mi się kojarzył z panem Zdziśkiem z dziewiątego, który chodził po świecie przybity, jakby właśnie pożyczył na trzy dni grób Mesjaszowi.
– Ke? – zdębiałem.
– Przykro mi. Do widzenia.
O, Święta Lutownico, zdaje się, że przegapiłem moment, w którym woda w górach stała się usługą? Przepraszam, że się naoddychałem, już nie zatruwam. Przechodniu, powiedz Sparcie, że tu Wojtyła miał zaparcie. Tak, może pan sobie wziąć ten epigramat zupełnie za darmo i wylutować na płocie. Proszę potem pociągnąć bezbarwnym. Nie ma sprawy, do widzenia.
*
Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się, że ktoś odmówił wody na szlaku, a dobrych parę dych po górach się szwendam. Powiedzmy, że prąd mógł wydać się gościowi zbyt ekstrawagancki i za mało samarytański – w końcu koniec świata, psy dupami szczekają, baza ludzi umarłych, technika jeszcze nie dojechała, bo wpadła w zasadzkę upowców pod Baligrodem. Ale woda? Z innej strony – czasem nawet takie banalne baterie w telefonie mogą decydować o czyimś, niekoniecznie moim, zdrowiu lub życiu, zwłaszcza w górach. Trzeba będzie uważać na te cholerne żmije.
*
Patrzeć pod nogi, patrzeć pod nogi. Tuż za Solinką w głupi sposób zgubiłem drogę – zamiast grzecznie pójść torami kolejki wąskotorowej wybrałem ścieżkę przez łąkę, zapewne skuszony nieco diabolicznym widokiem wysokich na dwa i pół metra retort do wypalania węgla drzewnego. Dość że błądziłem ponad godzinę po pobliskich pagórkach. W końcu, zrezygnowany, wszedłem do płynącej wartko Solinki, która, sądząc po mapie, musiała mnie z powrotem doprowadzić do tych piekielnych kotłów, kotły do torów, a tory dalej do Balnicy. Idąc ponad kilometr pod prąd górskiego potoku, czułem się nieskromnie jak tajemniczy klient, który w imieniu Firmy, incognito i naocznie, bada jakość jej produktów i usług. No więc potoki górskie się panu udały, panie B. I świeża mięta przy brzegach. Zdzisław z Arymatei jakby mniej, ale grób z nim i jego agroturystyką. Dobrze, że chociaż ten potok jest jeszcze za darmo.
17 sierpnia 2009
Balnica – Wola Michowa – Schronisko w Łupkowie
Najgorzej. Dzisiaj cały język, cały mózg zredukował mi się na kilka godzin do jednej linijki. Szedłem jak ten dendrolog przez bukowy las i śpiewałem, że „nieee mogeeę znaleeeźć buuukooowinyy”. A im bardziej próbowałem nie śpiewać, im bardziej próbowałem myśleć o czymś innym, tym bardziej ta fraza wracała. Znowu i znowu. Te durne szlagiery, co wpadają jednym uchem i za cholerę nie mogą znaleźć drugiego. To jak z żelazkiem, kranem czy drzwiami – trzydzieści razy wrócisz się do domu i sprawdzisz, wyłączysz, zakręcisz i zamkniesz, a i tak potem namolne ruminacje zepsują ci pół dnia albo i dłużej.
*
Bo wczoraj wieczorem w Balnicy było ognisko i młodzież wjechała w pustą noc domem, gitarą i piórem, czyli najgorszym grafo piosenki turystycznej. Śpiew godowy niósł się po dolinie i mnie nie ominął. Gdybym wiedział, że mnie zarażą, że zepsują mi cały następny dzień, to bez najmniejszych skrupułów wygrzebałbym się ze śpiwora, przysiadł do nich i elegancko, jak zawodowy christmas spirit killer, wytłumaczył, w jakim miejscu się teraz znajdują i co ich czeka w najbliższym czasie. Że wkrótce sami odkryją całą niewspółmierność afektów i efektów. Że od zawsze do nigdy przechodzi się łatwo, zbyt łatwo. Że targanie gitary po górach niekoniecznie jest najlepszym sposobem, aby zamoczyć – i nawet w swoim lichym wieku mają alternatywy znacznie bardziej wydajne energetycznie. Temu patyczkowatemu chłopcu z polonistyki, który autystycznie kołysał się na kamieniu, beznadziejnie wpatrzony w milczącą brunetkę po drugiej stronie ognia, wyjaśniłbym, żeby dał już sobie spokój, szkoda zachodu, bo dzisiaj co prawda da mu pomacać, ale za pół roku i tak zrobi sobie dziecko z przystojnym blondynem z politechniki, który będzie mieć tę nad nim, patyczkowatym chłopcem, przewagę, że będzie blondynem i będzie z politechniki. Tej ładnej okularnicy, która kłóciła się z brzydkim okularnikiem, powiedziałbym, że dobrze kombinuje, ale i tak spieprzy, bo w końcu jednak się zaobrączkują, a najpóźniej za dziesięć lat on, już dorobiony i zrobiony, wymieni ją najpierw na sekretarkę, a potem na córkę węgierskiego wspólnika. Na koniec zaś wszystkim wyrecytowałbym z pamięci fragment poematu Andrzeja Sosnowskiego:
Ha, chociaż taka zwyczajna młodzież
pewnie zawsze będzie wolała faceta z gitarą,
który się zabija. Tutaj, powiedzą, tu jest autentyczność,
cudowny chłop, który dużo wiedział i naturalnie
nie mógł już wytrzymać. Im jest zawsze mało,
oni zawsze będą w beznadziejnej sferze
„musisz być sobą”. Frajerzy, jeszcze nie odkryli
czaru fałszerstw i przebrań, jeszcze nie dostali
anonimowej pocztówki z napisem: LIFE IS NOT
A CABARET (It’s a fucking circus)
*
Dobra, wiem, przesadziłem w tej projekcji, ale musiałem w końcu odreagować tę nieszczęsną bukowinę, która zniszczyła mi dzień. Tak już mam, że jak mnie na dłużej przytka głupia fraza, to później, kiedy już wreszcie sobie pójdzie i mózg się odblokuje, słowa wylewają się ze mnie nieprzyzwoitą logoreą. Ale nie obwiniam się zbytnio – w dużej mierze adresowałem tę diatrybę przeciwko sobie samemu sprzed dwudziestu lat.
[…]
12 września 2009 roku, na trzy dni przed moimi urodzinami, o 13:05 doszedłem do słupka granicznego nr 1, czyli trzeciego i ostatniego trójstyku na trasie wzdłuż południowej granicy Polski.
Czy czułem radość, satysfakcję, euforię? Tak, bardzo krótko. Dosłownie kilkanaście sekund. Ale żadnych podskoków, okrzyków, przekleństw, przemówień na cztery strony świata. Chwilę później cała wycieczka wydała mi się zupełnie nierealna, miałem wrażenie, że trwała raptem kilka dni, jeden dłuższy wakacyjny weekend – i że to w sumie nic nadzwyczajnego. Że każdy mógłby to przejść. Wystarczy być umiarkowanie zawziętym sukinsynem. Wystarczy odrobina samozaparcia, nieco uczciwych przygotowań, szczypta doświadczenia i łut szczęścia, a przynajmniej brak pecha. Udało się, bo przez 1039 kilometrów nie miałem pecha.
Posiedziałem chwilę nad brzegiem Nysy Łużyckiej, puściłem kilka kaczek po wodzie i, zanim ruszyłem w stronę Zittau, wysłałem znajomym prostego, ale wyczerpującego temat SMS-a:
30 dni 19 godzin 48 minut
[…]
[Całość można przeczytać w numerze.]