Chciałem jej to przypomnieć. Jeszcze raz w życiu powiedzieć jej: to cudownie, nawet nie wiesz, jak się cieszę. Chciałem to powtórzyć. Przecież myślałem o tym przez tyle lat. Byłem wtedy naprawdę szczęśliwy.
Ona także spytała, jakby samą siebie, by mnie nie spłoszyć: jeśli nie uda nam się do siebie dopasować? Po chwili uśmiechnęła się zalotnie, dotknęła mojego ramienia i dodała: no! Ale nie dręcz się. Jeszcze się nauczymy. A gdyby nawet… Przecież życie we dwoje nie tylko na tym polega.
Chciałem jej powiedzieć, że tamten piorun to nie groźba Boga, to nie kara za tamten cud; że na pewno Bóg cieszył się z nas, cieszył się razem z nami. Że się nam udało. Dał znak, że pasujemy do siebie jak dwie wargi, jak dwa skrzydła, jak dwa brzegi.
Och, Boże. O, sancta simplicitas! Podobno Jan Hus łagodnie wyszeptał to „o święta naiwności”, leżąc już na płonącym stosie; wyszeptał to niemal czule, widząc staruszkę drepczącą ku niemu z wiązeczką chrustu. To ta naiwność, której z czasem człowiek się wstydzi. Ale i ta, której żal. Której zazdrości się najpierw dzieciom, później pączkującym młodym, potem… Potem zazdrości się coraz mniej. Później już wypluwa się gderliwie morały. Albo połyka wstyd.
Gdy zagrzmiało, matka mawiała: Bozia grozi. I wierzyliśmy: Bozia grozi. Lecz nie mogłem zrozumieć, czemu wyjmowała z komody, spod maglowanej pościeli, gromnicę i zapaloną stawiała w oknie. Nie potrafiłem pojąć, czemu, gdy Bozia grozi, zsyła łańcuchy ognia, ona dodaje jeszcze wątły płomyczek przy knocie. A podczas wielkiej burzy dostawia obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w złoconych ramach. Aby przebłagać Bozię? Aby ratować przed ognistym piorunem dom? Przecież chałupę chroniły bociany. Nigdy nie strzeliło – najstarsi nie pamiętają i najstarsi z najstarszych nie pamiętali, i od najstarszych nie słyszeli, by trafiło w dom z bocianim gniazdem. Skoro Bozia grozi, znaczy, że przypomina o sobie. Groźba to jeszcze nie kara.
Jednak żal mi, że nie potrafię już myśleć o burzy z tamtą czułością pomieszaną ze strachem, którego łaknąłem. O tym także powiem Ewie. Pośmiejemy się. Bo nie mógłbym powiedzieć tego komuś, w kim nie kochałbym jego szaleństwa. Nawet żonie nie powiedziałbym. Bo to naiwne. Jak i o tym, co mówiliśmy do siebie nad rzeką, gdy nam się udało. Gdy Ewa poczuła w sobie ten sam błogosławiony ból co ja. Nawet nazwaliśmy to właśnie „błogosławionym bólem”, który jest całkowitym przeciwieństwem, zaprzeczeniem cierpienia.
Deszcz spada powoli. Powietrze spokojne, czyste. Pachnie ozon. Orzeźwiająco drażni nozdrza. Czuje się nawet jego smak na języku, na podniebieniu, gdy wydmuchuje się wężyki wody napływające z policzków do ust.
Deszcz pada, trąca liście jak klawisze, spod których bez ustanku wypływa ten sam szary dźwięk. Głuchy, szemrzący, jednostajny – szary. I kojący jak popiół ze spalonych ziół.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]