Oczywiście zanim raz jeszcze i raz jeszcze zacznę smakować, teraz w nieco innej konfiguracji, te znane, ograne i wyśpiewane utwory, czasem dosłownie jak nieśmiertelne Nic dwa razy z popaździernikowego Wołania do Yeti (1957), ciekawość nakazuje mi sięgnąć po te wyklęte i wstydliwie ukrywane tomiki „grzechów młodości górnej i durnej” i po te wydobyte z literackich wykopków archeologicznych wiersze przyszłej noblistki. A nuż te pierwsze nie okażą się „tak straszne”, za jakie uchodziły, psując krew i reputację poetki. A nuż w tych zatrzymanych pomiędzy drukiem (w tomiku) a koszem zalśni jakaś prawdziwa perełka. A nuż coś niezwykłego się objawi – jakieś correspondences, jakiś dziwny czy tajemniczy związek albo „przemyt” na granicy tego, co kanoniczne i akcydentalne, pomiędzy „węzłem” a „bocznicą”…
Nic prostszego, jak dojrzeć koincydencję między dwoma identycznymi tytułami, bo u Szymborskiej dwie Notatki, dwa Pogrzeby, ale wiersze z zupełnie innych parafii. Co innego Wielka liczba z tomiku pod tym właśnie tytułem (1976); wygląda na gruntowne przepracowanie Wielkiej liczby z krakowskiego dwutygodnika (wtedy) „Student” (1972, nr 20), a przy okazji na zdecydowane przywiązanie poetki do tego zaiste niełatwego tematu relacji „Istnienia Poszczególnego” (owego Witkacowego IP) z całą mnogością rozrastającego się Bytu, zamkniętą u Szymborskiej w pęczniejące pojęcie Wielkiej Liczby.
Moja dusza jest pilna, jednak nie nadąża.
Przebiera w liczbach jak w piachu pustyni,
wyjmuje jedno ziarenko […],
wynosi z tłumu pojedynczą twarz
na światło chwili, to wszystko.
Cztery lata później to wyłuskiwanie, wybieranie IP staje się małą tragedią zaniechania, odrzucenia, pominięcia całej gigantycznej Reszty. Nieodkrytej, lekko muśniętej i odesłanej w niebyt…
a moja wyobraźnia jest jak była.
Źle radzi sobie z wielkimi liczbami.
Ciągle ją jeszcze wzrusza poszczególność.
Fruwa w ciemnościach jak światło latarki,
wyjawia tylko pierwsze z brzegu twarze,
tymczasem reszta w prześlepienie idzie,
w niepomyślenie, w nieodżałowanie.
[…]
Wybieram odrzucając, bo nie ma innego sposobu,
ale to, co odrzucone, liczebniejsze jest […]
Kosztem nieopisanych strat – wierszyk, westchnienie.
Jeszcze inaczej nawiązują kontakt ponad czasem dwie „opowieści”: Rozpoczęta opowieść, przeniesiona z „Tygodnika Powszechnego” (1984, nr 10) do tomiku Ludzie na moście (1986), i Przerwana opowieść, drukowana jedynie w krakowskiej „Dekadzie Literackiej” w końcu 1990 roku, roku śmierci Kornela Filipowicza, i przypomniana w kąciku „wierszy rozproszonych” księgi Wiersze wszystkie (2023). Obie opowieści z początku i końca życia to najwyraźniej utwory komplementarne, przepijające do siebie i korespondujące ze sobą w swym przeciwsprzężeniu tak samo jak narodziny i śmierć. Oba wydarzenia, jako jednokrotne i gromadzące ciekawą wszystkiego publiczność, są nawet w wielu miejscach ściśle symetryczne, a przez to właśnie tragikomiczno‑ironiczne zarazem…
świat nigdy nie jest gotowy.
[…]
Nadchodzi pora rozpalenia ogni.
Zawezwijmy depeszą babcię z Zabierzowa.
Porozwiązujmy węzły na rzemieniach z jurty.
Oby połóg był lekki
i dziecko rosło nam zdrowo.
[…]
Niech serce jego ma zdolność wytrwania,
a rozum czuwa i sięga daleko.
Ale nie tak daleko,
żeby widzieć przyszłość.
Tego daru
oszczędźcie mu, niebieskie moce.
nie jesteśmy gotowi
[…]
Śmieszne jest gromadzenie zaszczytów,
marzeń, muszelek, książeczek czekowych, pochlebstw.
[…]
Nadchodzi pora zapalenia świec.
Zawezwijmy depeszą ciocię z Radziszowa.
Porozrywajmy twarze paznokciami.
Oby zejście było lekkie
i, jak mówią, bezbolesne.
Niech nie płaczą i nie krzyczą.
[…]
A najlepiej odejść nagle,
żeby nie wiedzieć kiedy.
Tego daru
udzielcie mu, niebieskie moce.
Wciąż z książką na kolanach, mam ochotę po lekturze obu „opowieści” westchnąć jak Horacy: „Quandoque bonus dormitat Homerus”. Sam koncept i dezynwoltura, samo naprowadzenie na siebie analogii i symetrii, tak by „zgodził się rachunek” (poetycki, rzecz jasna) – jak powiada Tuwim – i wyszło na nasze, to leciutko poniżej oczekiwań. Czegoś mi tu i za dużo (stąd liczne opusty w cytowaniu), i za mało. Sama Szymborska widać uznała, że za dużo tu konceptu, a za mało poetyckiego ducha.
Jak wiadomo, po tomiki wczesne sięgała Szymborska rzadko, prawie wcale. Czasem, dla zachowania względnej proporcji, w wyborach swoich wierszy rzucała na pożarcie jakieś Zwierzęta cyrkowe, Zakochanych, Klucz, Gawędę o miłości ziemi ojczystej czy Wyjście z kina. Ten ostatni przynosi pewien ważny i dla niej, i dla nas wszystkich moment czy motyw ostrego kontrastu pomiędzy chwilowym uniesieniem, odprężającą iluzją, piękną baśnią a gorzką najczęściej prawdą życia, męką i brzydotą tuż za progiem kina:
losu pełny, tłumny i ciemny –
jednoręki chłopcze pod bramą
i dziewczyno o oczach daremnych.
Częste, niemal obowiązkowe wyjazdy obu panien, Nawoi i Wisławy, z Krakowa w nieodległe Tatry (pewnie luxtorpedą, szybszą niż nasze atomowe pociągi) mimo ambitnych wycieczek na wierchy nie skończyły się – szczęśliwie – tragedią podobną do tej, jaka spotkała na Zamarłej Turni siostry Skotnicówny, Marzenę i Lidię. Zaprzyjaźniony z nimi młody Julian Przyboś nie tylko uwiecznił obie we wstrząsającym wierszu Z Tatr (Równanie serca, 1938), lecz także pokazał wreszcie młodym adeptom poezji, jak się językiem awangardy zawłaszcza starą, sentymentalnie traktowaną tematykę tatrzańską. Po Konopnickiej, Polu, Asnyku, Kasprowiczu, Orkanie, Przerwie‑Tetmajerze, a nawet po Pawlikowskiej‑Jasnorzewskiej i Iwaszkiewiczu…
Kamienuje tę przestrzeń niewybuchły huk skał.
To – wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska
i
gromobicie ciszy.
[…]
Jak lekko
turnię zawisłą na rękach
utrzymać
i nie paść,
gdy
w oczach przewraca się obnażona ziemia
do góry dnem krajobrazu,
niebo strącając w przepaść!
Jak cicho
w zatrzaśniętej pięści pochować Zamarłą.
Po wściekłej, rozbuchanej, niepohamowanej dynamice słowa chłopskiego syna z Gwoźnicy i skromnego nauczyciela z Cieszyna skulony, nieśmiały wierszyk Szczyt (Czarna piosenka) terminującej w poetyckim fachu panny z mieszczańskiego, zapyziałego Krakowa – któremu już niebawem dobudują robotniczą Nową Hutę – wygląda jak anorektyczny szkic, suchy zapisek drogi w górę i w dół, jak wyciśnięta z malarskich epitetów suma sygnałów, filmowych klatek z kamiennego świata…
Przeczucie i dotyk.
Łatwiej tu serce wysmuklać,
światłu dawać pierwszeństwo.
Kamień ulega przepaściom
jak każda niebaczna samotność.
Strumień ma wartkość głazu.
Niebo szumi przez lasy.
Jeszcze niżej jest środa,
abecadło i chleb.
Czy tu, „w zgrzycie czekana na obrywie głazu”, w grzmocie siklawy, czy tam, w paryskiej katedrze Notre‑Dame „pod hurgotem głazów szybujących coraz wyżej i wyżej”, Przyboś czuje się w swoim żywiole, a słowo jest mu posłuszne. Młodziutka Szymborska kolejny raz „zrobiła wycieczkę”, wysmukliła figurę i serce, dotknęła samotności i nagiej skały, gdzie się nie daje mieszkać. Zachłysnęła się pełnoświatłem i czystopowietrzem – i przekonała się jako adeptka pięknej sztuki pisania, że nie ma co stawać w zawody z Naturą. Schodzi w dół, gdzie sterylnie czyste niebo i zawrotne nieważkie przestrzenie szczęśliwie przesłania teraz życiodajny las reglowy. Schodzi równie ochoczo, jak onegdaj wychodziła z kina „po bajce”, „po snach na białym płótnie”. Opuszcza – chyba bez żalu – górne rejony Bytu, światy pogranicza, pierwszych szczebli w drabinie pomiędzy ziemią a Niebem, anielskie obszary transcendencji, gdzie może zaplątał się również himalajski Yeti, tajemniczy, legendarny uciekinier z cywilizacji, odszczepieniec naturalnego procesu ewolucji gatunków. Za parę lat – w gruncie rzeczy niezwykle dla niej ważnych i owocnych, gdy nie kostniejąc w ideologii, okrzepła w poezji – spróbuje w himalajskiej scenerii Tatr wywołać i przywołać śnieżnego banitę czy uchodźcę, używając dokładnie tych samych zaklęć i argumentów (tyle że pomnożonych), tych samych rekwizytów i wizytówek naszej cywilizacji i kultury, dla których tamta młoda panienka z Krakowa ochoczo zbiegła w dół z zimnego szczytu, by zapobiec wśród mało anielskich zjadaczy chleba owej „niebacznej samotności”. W tym, co tu mówić, pięknym poetycko i jednocześnie – milcz serce! – mocno naiwnym z marksistowskiego punktu widzenia (gdzie wszystkie schorzenia świata leczyło się proletariacką rewolucją) wołaniu do Yeti streszcza się ów wieczny dramat postępowej inteligencji, o którym pewnie długo mógłby mówić Stary Profesor z niezwykle mądrego, a jakby niezauważanego wciąż wiersza Szymborskiej z Dwukropka (2005). Ale spróbujmy wcześniej dogadać się z „człowiekiem śniegu” między księżycem a ziemią, „w czterech ścianach lawin”…
abecadło, chleb
i dwa a dwa to cztery,
i topnieje śnieg.
Jest czerwone jabłuszko
przekrojone na krzyż.
Yeti, nie tylko zbrodnie
są u nas możliwe.
Yeti, nie wszystkie słowa
skazują na śmierć.
[…]
Yeti, Szekspira mamy.
Yeti, na skrzypcach gramy.
Yeti, o zmroku
zapalamy światło.
[…]
Można by tak jeszcze długo śledzić zbieżności i związki kanonu z jego obustronnym marginesem, węzła z rampą i bocznicą. A przecież ile ważnych torów wyprowadza z siebie sam węzeł i ile przyjmuje! Prawdę powiedziawszy, ciesząc się całością czy „całością” liryki Szymborskiej (bo doświadczenie uczy, że…), nie dotknęłam nawet dzieł kanonicznych, napięć i pokrewieństw między nimi. A wiadomo, że nowa konstelacja i konfiguracja za każdym razem nieco inaczej ustawia je między sobą i względem siebie, zwłaszcza że przychodzą nowi, nieobarczeni odbiorcy. „Nic się tak często nie zmienia jak przeszłość” – powiada gdzieś dawno już wylany z egzystencjalną i marksistowską kąpielą Jean‑Paul Sartre.
Wygląda na to, że nie tylko „poeci będą mieli zawsze dużo do zrobienia”. Powiedzmy to, czego nie dopowiedziała w swym odczycie noblowskim Wisława Szymborska: że rozgrzebywacze wierszy, krytycy literaccy również.