Nota edytorska towarzysząca dziennikowi jest niemal ostentacyjnie skromna: można odnieść wrażenie, jakby nie tylko bezpośredni edytorzy tomu, lecz także cały krąg osób, które wspierały ich wysiłek, biografów, historyków i edytorów – od nieżyjącego już Wojciecha Karpińskiego po Piotra Mitznera, od Julii Juryś po Erica Karpelesa, od Pawła Bema po Annę Bernhardt – zdecydowanie i świadomie „przyjął rolę poślednią”; wszyscy oni podjęli grę Kropotkin, zrobili co w ich mocy, by nie stanąć między nami a Czapskim, nie zająć miejsca na pierwszym planie. Jest to decyzja radykalnie odbiegająca od dzisiejszych wzorów zachowań, budząca szacunek i narzucająca pewien standard powściągliwości: skoro Wydawnictwo Próby nie sięgnęło po marketingowy hype, żadną frazę w rodzaju „największej sensacji literackiej
Jeśli jednak chodzi o obecną książkę, trud wydawców należy już do przeszłości. Dziennik wojenny stał się natomiast wyzwaniem dla odbiorców, badaczy i czytelników.
Wyzwań tych będzie wiele. Nie najmniejszym jest oczywiście ogrom danych, szczegółowość zapisków, wielość obszarów tematycznych. Kilkaset stron gęstego druku pomieściło wiele trybów memuarystyki: od najbardziej surowych, buchalteryjnych wręcz czy kancelaryjnych strzępków (awarie auta, czyjś numer telefonu, pożyczona kwota – dane, jakie i dziś zapisujemy nieraz w biegu na samoprzylepnej karteczce, klnąc, gdy ta gdzieś przepadnie, ale mając je za zbyt błahe, by odpalać dla nich laptop czy szukać notesu), od codziennych, nomen omen naskórkowych wrażeń (odparzona od upału stopa, zapalenie spojówek, kofeinowy czy piwny rausz) – dalej – dalej. Życie obozowe, praktyka redakcyjna i organizacyjna, intrygi sztabowe i podziały polityczne, losy wojny i nadciągająca wielka klęska sprawy polskiej. Portrety ludzi, zapiski z rozmów, ich świadectwa (Czapski otwierający, rozkrawający ludzkie „kamyki”), impresje, całe akapity o odcieniach plaży nad Tygrysem. Wspomnienia z dzieciństwa i młodości, mające przecież różną dykcję i tempo, wspomnienia zmarłych i odciętych przez okupacyjne fronty, listy pozostawionych w Polsce i w łagrach jak katalog okrętów. A przecież to początek tylko, bo zaraz pojawia się gęsta męka codziennych relacji i nieporozumień wzajemnych, paleta lektur (Paul Valéry, Stefan Żeromski, Wasilij Rozanow), myśli, prób modlitwy i bezosobowych epifanii, namysłu nad własnym malowaniem, pisarstwem, rzemiosłem i słabością. Montagnes russes, żeby uderzyć tytułem jednego z jego najbardziej znanych esejów, ale montagnes russes pokonywane tym wiecznie psującym się jeepem, o którym też ciągle mowa na kartkach Dziennika… (Czapski automobilista…), i czytelnik, niczym junak-kierowca posiwiałego rotmistrza, podczas lektury bezustannie zmienia biegi, usiłując nadążyć za ukształtowaniem terenu, od charakterystyki Jurka, potem drugiego i trzeciego Jurka (jak Mikołaj Nowak‑Rogoziński zdołał odczytać i przypisać różnym osobom te inicjały i imiona, nie przestanie zdumiewać), sunąc przez sypki piach do Karli w Mordach, „generała A.” (Andersa), Ludwika (Heringa), Boga i do paska purpury przed zmierzchem.
Skoro to malarski dziennik, można przywołać malarza Lake’a z najwdzięczniejszej powieści Vladimira Nabokova, nauczającego, że „widmo słoneczne nie jest obwodem zamkniętym, lecz spiralą barw począwszy od czerwieni kadmowej i różnych odcieni pomarańczowego przez żółć strontową i bladą zieleń rajską, a skończywszy na kobaltowych błękitach i fioletach, gdzie spektrum nie przechodzi znów w czerwień, tylko wstępuje na kolejną spiralę, która zaczyna się lawendową szarością i przeradza się w odcienie prosto z bajki o Kopciuszku, wykraczające poza percepcję ludzką” (Pnin, przeł. Anna Kołyszko). Również spektrum not dziennikowych Czapskiego nie jest obwodem zamkniętym, prowadząc od udręki słabnącego w mokrym upale serca, przez udręki serca uwikłanego w miłości niemożliwe, cudze lub nieprzystojne, po uciekanie się myślą do Serca „zelżywością napełnionego”. A potem znów buty, oko, Józio, Dymitr Fiłosofow, Polska. Andrzej Franaszek, autor najpełniejszego dotychczas odczytania Dziennika wojennego, wyróżnił tych obszarów tematycznych kilkadziesiąt, od „mojżeszowych” losów Armii Andersa, przez politykę polską, supły polsko-żydowskie, polsko-rosyjskie i polsko-sowieckie, intrygi sikorszczyków i Klimkowskiego, uniesienia romantyczne, aż po udręki i aporie wiary. Albo, żeby oddać na chwilę głos autorowi biografii Miłosza i Herberta (czyżby i Czapskiego, w przyszłości?): „Nieco stylistycznie ryzykując, przyrównałbym zatem Dziennik wojenny do piętrowego tortu. Na samej górze znajdziemy niewielką warstwę oficjalną, zwieńczoną marcepanową figurą posiwiałego oficera w battle-dress, który ze szczerym oddaniem, choć także z udręczeniem wypełnia służbowe obowiązki. Warstwa druga jest większa, silniej czuć w niej gorzkość, tworzą ją fragmenty poświęcone konspiracji młodych oficerów, groźbie zamachu stanu […], nacjonalizmowi i antysemityzmowi […]. Największa jest gęsta i ciemna warstwa trzecia – opowieść o niespełnionej miłości, o pożądaniu i wyrzeczeniu, o splocie erosa i religii” (Andrzej Franaszek, Bezcenne rany, „Konteksty” 2022, nr 4).
Zgadzam się z tym opisem w pełni, choć dodałbym, że jest to tort monstre, rozpulchniony i niemal nie do przetrawienia. Szczególnie może w warstwie najmniej wymagającej intelektualnie, ale przytłaczającej ogromem faktografii, w tej koronie tortu, zbyt chyba łaskawie określonej przez Franaszka mianem „niewielkiej”, podczas gdy jest ona niczym osypująca się w koszmarze sennym piaskowa wydma, w której policzyć trzeba każde ziarenko: w opisie codziennych czynności organizacyjnych, spotkań i odpraw, pragmatyki służbowej i powinności nieledwie menedżerskich spoczywających na rotmistrzu Czapskim. Łatwiej nam przyswoić jego rozważania z wyższych rejestrów albo choćby doświadczenia, które jesteśmy w stanie wpisać w kontekst większej opowieści: o dramacie Armii Andersa, o losach żołnierzy pochodzenia żydowskiego, o relacjach Czapskiego z Jerzym Giedroyciem, Józefem Zielickim, Adolfem Bocheńskim. Każdy z tych wątków jest lepiej lub gorzej znany, opisany i wbudowany w narracje o kulturze polskiej. Najwięcej jest jednak urwanych, roboczych lub szczątkowych zapisów o codziennych czynnościach służbowych („autem od 1/27 do 1 g. po gołej pustyni ciężarówkami do Basry”; „2-godzinna rozmowa z J., z K. w mojej obecności”; „Gen. Wylatuje do K.; masa zmian, czy podlegać mamy zast. szefa sztabu Bazy”): świadomie nie uzupełniam tych urywków zdań o daty czy przypisowe rozwinięcia personaliów, żeby dać pojęcie o ich obfitości i pewnej niemiłej hermetyczności.
Niemiłej – nie są to bowiem hermetica myśli czy bodaj intrygi, lecz echo czynności powtarzalnych, o charakterze nie do końca jasnym, nużących dla autora zapisów, ale i dla ich czytelników, postawionych wobec ogromu danych narzucających się, lecz niezrozumiałych, interferujących, jakby w rozmowę wdzierały się nieustannie przenikliwie piski nadającej Morse’em radiostacji, jakby między prześcieradła wciskał się piasek. Ten zbiór szczegółów będzie bezcenny dla monografistów, piszących o pragmatyce funkcjonowania Działu Wydawnictw, o przydziałach służbowych i intrygach w Dziale Propagandy, o trudnościach z parkiem maszynowym Sztabu. Dla odbiorcy usiłującego podążać za myślą i rozterkami Czapskiego ta mnogość wzmianek jest osypującą się wydmą, w której grzęzną kroki, jakby we Franaszkowym torcie otwarło się gniazdo niewypieczonej mąki: sypkiej, postnej i niestrawnej.
A zarazem są to, trzeba powiedzieć, najbardziej nieoczywiste treści w Dzienniku wojennym, jedyne może doświadczane przez czytelników Czapskiego prawdziwie po raz pierwszy.
Trzeba bowiem odnotować i to wyzwanie: spuścizna wspomnieniowa Czapskiego jest przecież od kilkudziesięciu lat obecna w polskim odbiorze. Tyle że obecna jest we fragmentach i zarazem – sięgam po ten termin, wielokroć nadużywany, tu jednak naprawdę niezbędny – w trybie palimpsestu. Istnieje kilka przyczyn tego stanu rzeczy, z których najważniejszą był sam sposób pisania i wspominania Czapskiego, stale kołującego, przywołującego ciągle te same, kluczowe dlań wydarzenia i treści, patrzącego na nie pod różnym kątem. Na to nałożył się szereg innych uwarunkowań: po pierwsze, różne okoliczności, w jakich powstawał korpus wspomnień pisarza (oprócz dzienników – listy, wywiady i dłuższe wypowiedzi „wywoływane” przez badaczy i rozmówców), po wtóre – różna dynamika ich publikowania. Fragmenty swoich dzienników Józef Czapski pomieszczał przecież od lat sześćdziesiątych
W rezultacie mamy do czynienia z nagromadzeniem wielu fragmentów dotyczących podobnych treści i pisanych z podobną temperaturą emocjonalną, a w efekcie dających złudne wrażenie obfitości i kompletności, czasem wręcz – przesytu. Nietrudno byłoby sparafrazować okrutny wiersz Marcina Świetlickiego, podsumowujący literaturę polską końca lat osiemdziesiątych
Ten tom Dziennika…, już tylko ten jeden, będzie przyswajany przez lata. I oprócz wszystkiego, co wniesie do ścisłej wiedzy historycznej o Armii Andersa, o dziesiątkach wymienionych w nim osób, o kontaktach, życiu i horyzontach intelektualnych Józefa Czapskiego – ukaże też każdemu z czytelników (a przynajmniej ukaże pełniej niż dotychczas) jakiś rys jego osobowości, jakąś jego osobliwość. Zasadnie spodziewać się można prac traktujących na podstawie Dziennika wojennego o jego karierze wojskowej, zmiennych lojalnościach politycznych, o erotycznym czy religijnym wymiarze jego życia.
Moim największym odkryciem, niełatwym i nieprzyjemnym, było uświadomienie sobie skali samoudręczenia Czapskiego i tego, jak zdominowało ono jego życie. Sam motyw niezadowolenia z siebie, poczucia daremności wysiłków, własnej śmieszności czy niespełnienia był mi oczywiście, jako czytelnikowi Czapskiego, znany. Wyrwane strony i listy z „Zeszytów Literackich” pobrzmiewają ciągle tym samym doznaniem niewspółmierności starań i wyniku, nieosiągalności celów, niepowodzenia kolejnych inicjatyw malarskich czy ludzkich. Ale trzeba było Dziennika wojennego, dwuletniej miąższości zapisków, żeby ukazało mi się w pełni to, co można określić staroświeckim dziś (choć jeszcze ćwierć wieku temu obecnym w słowniku każdego psychologa) mianem neurastenii.
Jest to, jak wiadomo, udręka zadawana samemu sobie przez nazbyt skrupulatne lub po prostu otamowane pewnymi schematami postępowania umysły: jej istotą jest zwykle nie sama skala przeżywanych i wyobrażonych niepowodzeń i uchybień, od których nie sposób się wyzwolić, lecz ich nieuchronna powtarzalność, wyjaławiający rytm, kołatanie, echo. Ważny dla Czapskiego autor pisał o niej w te słowa: „neurastenicy (do których dziadek zaliczał ciocię Leonię) ukazują nam bez zmiany w ciągu lat pasmo swoich dziwacznych przyzwyczajeń, z których za każdym razem myślą się otrząsnąć, a które zachowują zawsze; wzięci w tryby swych udręczeń i manij, wysiłkiem daremnych szamotań utrwalają jedynie ich funkcjonowanie i wprawiają w ruch mechanizm swoich osobliwych, nieuchwytnych i zgubnych nawyków. Takim był ów nenufar, podobnym również jednemu z owych nieszczęśliwych, których cierpienie, powtarzające się nieskończenie w ciągu wieków, budziło ciekawość Danta” (Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t.
W stalowobłękitnym i burym Tygrysie nie sposób znaleźć nenufarów, w które obfitował nurt Vivonne, ale udręka Czapskiego, przez dwa lata (i, można przypuszczać, przez czterdzieści kolejnych) zapisującego dzień po dniu kolejne strony tymi samymi doznaniami niepowodzenia, niespełnienia, niedoskonałości, prowadząca donikąd, jałowa i straszliwa, jakby, wysiadłszy ze znów zepsutego jeepa, drobił u stóp wydmy, jakby był żukiem przebierającym odnóżami na plaży – jest właśnie taka. Ta udręka udziela się czytelnikowi, czyni tę lekturę ciężką i nieprzyjemną, jakby z odwróceniem każdej kartki przyszło przerzucać wiele łopat osypującego się piachu. Jest to skromna próba compassio – i kolejne świadectwo Czapskiego.