Niewielu to potrafi. Wyłączyć instynkt samozachowawczy i przypatrywać się wszystkiemu niczym bezstronny widz. W sytuacjach skrajnych nas, ludzi – zrobionych, jak wszystkie zwierzęta, z mięsa, kości, krwi – paraliżuje teraźniejszość.
Pomyślałem o wierszu Gajcego, bo ów przedwcześnie dojrzały poeta pod koniec swojego krótkiego życia zyskał rzadką umiejętność oglądania rzeczywistości z „drugiego brzegu”, z dystansu, jaki daje najgłębsza i najbardziej dojmująca świadomość – świadomość własnej śmiertelności. Był jak owad, który sam uwalnia się z wnętrza bursztynu. No, może nie całkiem sam – umożliwiają mu to (zmuszają go do tego) okoliczności historyczne, wydarzenia na przemian podniosłe i potworne, w których bierze udział.
Kiedy w lutym minionego roku wojska rosyjskie przekroczyły granicę Ukrainy, Ostap Sływynski zgłosił się do wojska. Nie przyjęto go jednak – ktoś mądry we lwowskiej komendzie mobilizacyjnej pomyślał, że pisarz i badacz literatury przyda się na innym „froncie”. Ale kto wie – gdyby rosyjskie wojska nie zostały zatrzymane pod Kijowem i doszły do Lwowa, może chwyciłby za broń tak, jak w sierpniu 1944 roku zrobili to młodzi poeci warszawscy.
Napisałem „chwycili za broń”, nie jest to jednak określenie ścisłe. Zdzisław Stroiński dysponował wprawdzie kupionym za siedem tysięcy złotych waltherem kaliber 7,65, ale brakowało mu do niego naboi. Z kolei Gajcy miał tylko granat zaczepny, zwany „filipinką”. Właśnie z powodu niedostatecznego uzbrojenia do grupy szturmowej porucznika „Ryszarda” przyjęto ich dopiero po kilku dniach. Walczyli na granicy dawnego getta – w okolicy placu Bankowego, Senatorskiej i Bielańskiej, stawiając opór między innymi kryminalistom ze specjalnych oddziałów Dirlewangera oraz żołnierzom SS-Gruppenführera Reinefartha, odpowiedzialnego za przeprowadzoną w pierwszych dniach sierpnia eksterminację kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci z dzielnicy Wola.
Reinefarth – rówieśnik poety Józefa Czechowicza, zabitego podczas niemieckiego bombardowania Lublina we wrześniu 1939 roku, jedenaście lat młodszy od Brunona Schulza, zastrzelonego w drohobyckim getcie, i osiemnaście lat starszy od Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Zdzisława Stroińskiego, którzy zginą podczas powstania w Warszawie – w powojennych Niemczech Zachodnich będzie czynnym politykiem i działaczem społecznym, wystarczająco popularnym i cenionym, by przez siedemnaście lat sprawować funkcję burmistrza miasteczka Westerland na wyspie Sylt i przez jedenaście lat być posłem do parlamentu miasta związkowego Schleswig-Holstein.
Tyle szczęścia (i czasu) nie będzie miał urodzony w 1922 roku poeta Gajcy. Od chwili, gdy w po raz pierwszy stanie oko w oko z żołnierzami Reinefartha, do jego śmierci upłynie kilkanaście dni. Zginie 16 sierpnia w wysadzonej przez Niemców oficynie kamienicy przy ulicy Przejazd 1/3. „Gdy odczytujemy dziś jego wiersze, mówimy zwykle o zastanawiającym przeczuciu śmierci” – stwierdza Andrzej Tauber-Ziółkowski, by zaraz dodać, że „nie było [to] przeczucie, ale pewność, chwilami, być może, nawet pragnienie” (Portrety twórców „Sztuki i Narodu”, Warszawa 1983, s. 243).
Jak i z czego w umyśle młodego człowieka zrodzić się może owo trudne do pojęcia „przeczucie” czy też „pragnienie” śmierci? Dzieje się tak, gdy jedno państwo przemocą ingeruje w sprawy drugiego państwa, gdy – wysławszy swoje „zielone ludziki”, swoich „hitlerowców”, „kadyrowców”, „wagnerowców” czy „nazistów” – niszczy jego wewnętrzną równowagę i próbuje na jego terenie ustanowić nowy, własny „porządek”. W zetknięciu z przemocą powstają niekiedy, pisane in articulo mortis, teksty kwestionujące wszelkie wiary młodości, tak gorzkie jak zanotowana na papierowej torebce rzeźnicko-kanibalistyczna „fraszka” Tadeusza Gajcego.
13 sierpnia, chwilę po tym, gdy rozegrała się najbardziej przerażająca scena powstania, on i jego dowódca, Mieczysław Kraczkiewicz (ps. „Skorpion”), trafili na ulicę Kilińskiego. Wśród rozentuzjazmowanego tłumu wybuchł tam niemiecki transporter amunicji. Okoliczne domy zostały zbryzgane ludzką krwią do drugiego piętra, wszędzie wokół widoczne były fragmenty ludzkich ciał. Gajcy napisał o tym wiersz – jeden z najbardziej bezwzględnych w polskiej literaturze, świadectwo ostatecznego rozstania ze złudzeniami i mitami „górnej i chmurnej” młodości. Kilka dni później już nie żył. Jego ciało wydobyto spod gruzów niespełna rok później. By się do niego dostać, trzeba było usunąć dwa metry odłamków, cegieł, fragmentów muru.
Rękopis ostatniego ze swoich tekstów wręczył poeta dowódcy, ten zaś odważył się podać go do druku dopiero dwie dekady po wojnie – wcześniej nie był pewien, czy należy z nim zapoznawać czytelników. Przepisuję ten samobójczy akt poetycki i rozgłośny protest przeciwko śmiercionośnemu absurdowi wojny napastniczej w kilka dni po tym, gdy Rosjanie wysadzili zaporę w Nowej Kachowce, rujnując życie tysięcy ludzi. Niech rani, jątrzy, krzyczy – w imieniu przeszłości i teraźniejszości tej części Europy, w której żyjemy (i umieramy):
Wszyscy święci, hej, do stołu!
W niebie uczta: polskie flaczki
Wprost z rynsztoków Kilińskiego!
Salcesonów misa pełna.
Świeże, chrupkie. Pachną trupkiem:
To z Przedmurza!
Do godów, Święci, do godów,
Przegryźcie Chrystusem Narodów!