Jakub Kornhauser ułożył, w kilku rozdziałach, małą antologię polskiego poematu prozą (będę posługiwał się skrótem: pp) i napisał do niej na dwie strony wstęp, w którym uczenie, lecz także ironicznie wyjaśnił, dlaczego pp jest ważny i jakie ma antecedencje. Mianowicie idzie od Baudelaire’a i Rimbauda, ale i surrealiści swoje mu dołożyli, w automatycznym zapisie, minimalizmie i lapidarności, a poza tym pp skutecznie testuje nowe środki wyrazu, wodzi na manowce lekturowe nawyki, przez montażowe techniki staje się czymś podobnym do object trouvé oraz chętnie bywa „nie‑opowiadaniem […] eksplorującym skrajnie niewielkie wycinki języka, doświadczenia i rzeczywistości”. Mało tego, „w miejsce natchnionych moralistów wjeżdżają nihiliści” i w efekcie „monolożki, dialożki, scenki rodzajowe, sekwencje mówiono‑potoczno‑codzienne wchodzą na rympał do saloniku napęczniałych idei”. Wstęp zatem teoretyczny, ale na luzie, zaczęty od więc, z komentarzem, że ja wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, ale… „Ale co?” – chcemy zapytać. Ale teoretyzujemy, bo niczego innego nie mamy? Ale mnożymy strukturalizujące kategoryzacje, a co jedna to trafniejsza? Zaprzyjaźniony aktor żalił mi się kiedyś: „Słuchaj, narobię tych min, narobię, i nic”. Ja na to: „Co znaczy, nic? Grasz”. W podobnym położeniu znajduje się teoretyk próbujący osaczyć terminologią coś tak amorficznego jak pp. Zapoda, że on heterogenicznością celuje „w paradoksalny status poszczególnych segmentów tekstu” albo że „zamiast relacji opartej na sieci lub konstelacji”, jak to bywa w poezji, w pp obcujemy „z typową dla prozy relacją linearną”. A my nie wiemy, czy zostaliśmy rażeni piorunem dziwu („relacja linearna”!), czy raczej mamy potraktować komentarz jak opis puszczy jodłowej – do dyskretnego opuszczenia.
Sama antologia za to – przeciekawa. Podzielona na kilka rozdziałów, zatytułowanych bez żadnej idei nadrzędnej, mającej coś sklamrować, za to z wdziękiem kogoś, kto uparł się, żeby jednak opisać rzeczy niepojmowalne i nienazywalne. Znak życia, Drogie dziecko, Pukam, nikt nie odpowiada, Miasto wisi na drutach, Grzechy pasą się, Luli do snu luli – oto tytuły niektórych rozdziałów, zbierających po osiem, dziewięć lub dziesięć wierszy różnych autorów, ale podobnie owładniętych ideą „sprozaizowania” poematu. Bo chyba o to w sumie chodzi. O zejście bez zobowiązań z wysokiego c wersyfikowanego wzruszenia do prozy. Jeden z autorów zwierza się: „Dotykałem palcami skroni jak zezowaty rekrut zza rzeki, który w dzień swojego wyjazdu do wojska podarował mi mandolinę” (s. 25). Czy jest to fragment autobiografii, czy zapis automatyczny, czy „piękne zdanie”, tyleż w guście Prousta, co Peipera? Nie sposób ustalić. Co orzekniemy, to będzie, ponieważ pp jako – powiedzmy – gatunek wiele dziedziczy, bardzo liczne ma poetyckie „antecedencje” i do czegokolwiek byśmy się odwołali jako do jego genezy czy tradycji, zawsze trafimy w sedno, bo ono, jak w piosence Młynarskiego – takie duże. Żadnym orzeczeniem jednak nie dotrzemy do istoty pp, ponieważ on jej właśnie nie ma, i to uporczywie nie ma. Cały jest inwencją, niespodzianką, zdumieniem. Zdumieniem, że dziecko „lubi smak kolana” i latem smakuje je przez skórę, a zimą przez rajtuzy (s. 28). Zdumieniem, że pamięta się karmienie martwym owadem stojącej na parapecie rosiczki. Albo że „suchy dok w porcie królewskich łodzi zachodzi rzęsą, w jakiej odbija się neutralne niebo” (s. 81). Albo, jak w poemaciku Szymborskiej, że bohater „hodował róże przez u zwykłe” (s. 34). Dużo takich małych, dobrych albo świetnych (rzadziej nieudanych), wierszy antologia gromadzi. Czytać je trzeba powoli, porównując inwencje najmłodszych i starszych autorów, bo tam Miłosz i Dehnel, Miłobędzka i Wiedemann, Pawlikowska i Mueller, a każdy z tekstów ma swoją niespodziankę w innym stylu, każdy coś sekretnego koniecznie chce wypowiedzieć i może nawet popisać się tym, jak zręcznie figuruje te nienazywalne iluminacje, jak u Barańczaka: „spawam na tobie kraty z moich warg” (s. 87) albo jak u Miłobędzkiej: „kładę proste na prostym – i znów się plącze” (s. 119). Albo jak u Wiedemanna: „Zastanawiam się, czy wczesny Miłosz to odpowiednia lektura dla takiego młodego psa” (s. 112). Albo jak u Mueller, piszącej, że klacz trojańska „ciężarna zgwałconymi, narowista jak orkan, gna przez epoki wyparcia: jak erka, jak arka […] Rży za tamte – i żaden nie kiełzna jej kryg” (s. 98).
Zatem antologia do czytania. Sporo w niej naprawdę ciekawych, konceptycznych albo iluminowanych, albo zagadkowych, albo nie wiadomo jakich wierszy, a wszystkie „prozą”, co kusi do dociekań, po co tylu i tak różnych autorów sięga po tę amorficzną formę, bo choć nie wiadomo, jaka ona, przecież wszyscy ją czują. Ani myślę „teoretyzować” pp, ale same przywołane cytaty wskazują, że choć gatunek ten nie zmierza w kierunku form gnomicznych, przecież częste są w nim takie quasi‑aforystyczne „zdania ośrodkowe”. Wokół nich, jak wokół szlagwortu w piosence, opowiada się cała anegdota poematu. I właśnie opowiada. Co pozwala myśleć o pp jako o szerszej postaci tego zjawiska, które Kazimierz Wyka nazwał zamiennikiem gatunkowym. Wyka wymyślił „zamiennik”, by wskazać, że gdy Różewiczowi jakaś treść artystyczna, np. dramatu, w ogóle nie chce się w formie dramatycznej zmieścić, to on ten nie do napisania dramat zamienia na wpis do dziennika. A np. Lem zamiast nie do napisania powieści pisze fikcyjną z niej recenzję. Ogólniej zaś mówiąc, chodzi o sytuację, gdy jakiś gatunek zaczętą w nim wypowiedź tak cenzuruje lub ogranicza, że trzeba go porzucić, „zamienić” na mniej uciążliwy. I ten gest „sprozaizowania” u kolegów Różewicza w pokoleniu wojennym, więc u Andrzeja Trzebińskiego, u Zdzisława Stroińskiego, przybrał postać liryku prozą. Co jest niewskazaną we wstępie linią tradycji pp. Prozą, bo liryk miał uporać się z romantycznie wersyfikowanym patriotyzmem śmierci za ojczyznę. Są o tym uwagi Jarosława Iwaszkiewicza w okupacyjnych Notatkach 1939–1945. A Zdzisław Stroiński pisał w tomie Okno, ułożonym z samych pp – „Przyjacielu, padając pod łuk salwy uważaj, nie uderz głową o kosz z chlebem”. Gdy pomyśleć nad tym zdaniem (o egzekucjach ulicznych o krok od targowiska), przypomni się Campo di Fiori Miłosza. Zatem zamiennik jako ruch myśli w kierunku niskiej prawdy, przeciwstawionej ideologii. I nie, że nihiliści zamiast moralistów (jak we wstępie), ale że trudno dziś w wierszu pomyśleć zdanie, które tak samo się kończy, jak się zaczęło. U Świrszczyńskiej (w niniejszym tomie), jeśli „Podłużne chmury przedwieczorne przemijają”, to „nad ruinami tlejących domów, nad resztkami pożarów” (s. 78). U Różewicza „W mieście tym nawet kłamstwo nie jest prawdziwym kłamstwem. Kłamstwo zamienia się w prawdę, a ludzie mają opuszczone oczy” (s. 79). Mówimy: doświadczenie wojenne, okupacyjne, graniczne. Ale przecież to jest przede wszystkim doświadczenie destabilizacji. Jakby zasadniczej wątpliwości, czy cokolwiek dziś da się w ogóle wyrazić w jednym kawałku, w jednym gatunku, w jednej postaci. I poetyka pp to zawsze obrazek (rzeczywistości), zrozumiały lub nie, ale z odklejonym rogiem, spod którego wyłazi zupełnie inny obrazek.
Adam Kaczanowski, urodzony w 1976 roku, pisze pp bardzo podobne do pp Zdzisława Stroińskiego z roku 1921. Spójrzmy: „Umawiamy się, że znajdziemy gdzieś sens […] Szukamy idealnego balkonu, z którego można by lecieć, lecieć i spaść, nie robiąc innemu krzywdy” (s. 40). Chciałoby się dodać – ani nie uderzyć głową o kosz z chlebem. W pp Jerzego Kronholda boki walizki pękają i wychodzą z niej armaty dziwnym trafem wymierzone w Zaolzie (s. 69). Zofia Bałdyga pisze: „Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze improwizuje. A przecież każdy urodził się przed wojną” (s. 100). Choć oczywiście nie o wojnę chodzi autorom, tylko o taką sytuację, w której po bombardowaniu arcyważne dokumenty z arcyważnych ministerstw chmarami fruwają w powietrzu – pp ma status takiego właśnie fruwającego papióra. Status myśli „postkatastroficznej” – groteskowej, surrealistycznej, zdezawuowanej, rozbawionej, bezratunkowej… Krzysztof Karasek pisze; „Budzę się jak co dzień, coś tu nie gra, moje nogi swobodne, a pode mną przepaść. Wiszę chyba (nie spadam), wiszę, bo nie stoję, a zupełnie nie latam” (s. 113). Dalej będą (lepsze czy gorsze) koncepty, „w anioła mnie ktoś przebrał i zawiesił nad miastem”, ale zauważmy, tego „zdania ośrodkowego”, że wiszę, nie da się lirycznie zwersyfikować i udostojnić; jego niska prawda jawi się w zamienniku. To znaczy: w świecie, w którym za dużo się zdarzyło, byśmy uwierzyli, że możemy zamieszkać w eleganckiej frazie. Pp to elegancja zaprzeczona. Jakby prowizorka. Szymborska rzekłaby: róża przez u zwykłe.
Taka myśl „wysferzona”, wyczepiona z gruntu, zdestabilizowana i szukająca w nienazywalnym oparcia, to chyba wspólna cecha (sporej) większości zebranych w antologii poematów. Jej tradycją (choć niekoniecznie uświadomioną) wydaje mi się w większym stopniu zamiennik niż surrealiści. Może w ogóle bardziej esej (personal essay) niż wiersz.
A druga cecha zgromadzonych przez Jakuba Kornhausera poematów to chyba futuro‑awangardowa arbitralność autorek i autorów w traktowaniu ram przedstawienia. Jeśli bowiem pp coś opowiada, to sam fakt wejścia poety w funkcję narratora przesuwa punkt ciężkości wiersza z przedmiotu na akcję. Pp jest wędrówką bardziej niż studium. Jazzmani mówią: odjazd. Coś jak improwizacja w nieznane. Barbara Klicka zaczyna tak: „Jednak nic – a jeśli coś, to jakby czcza chmura. Ruszamy w trasy, tuli nas jeszcze pół świata, ale i tak za każdym razem udaje się dotrzeć co najwyżej do punktu, w którym tekst każe nam wrócić do swojego początku” (s. 126). Czytam ten tekst, i sądzę, że Barbara Klicka (ur. 1981) nie zna Brunona Jasieńskiego. To on się odgrażał: „Puśćcie, bo będę krzyczał jak cham. / I walę pięścią w twardy parapet. / W moim mieszkaniu nie takie mam / tapety z wierszy i wiersze z tapet!”. Barbara Klicka nie krzyczy, oboje wszak myślą o utworze jako o wyrwaniu się z ram wierszy‑rzeczy, które można zamienić w tapetę, by spróbować wiersza‑podróży, i to dookoła siebie. Wiersza, w którym, jak chcieli futuryści, sam artysta jest dziełem.
W Kwestii gustu ciekawy poeta i autor wspaniałych esejów, Adam Ważyk, o którym dziś wiadomo tylko, że w latach 1948–1955 był stalinistą, przeciwstawiał poezji „dośrodkowej” poezję „odśrodkową” oraz wierszom „stojącym” wiersze „chodzące”. Te pierwsze były budowane jak przedmioty, tzn. wokół jakiejś oczywistości uczuciowej. Te drugie były rewelacją czegoś, co tylko przeczuwane, niedyskursywne i nie do nazwania. Niedyskursywne, takie więc, gdzie sens przestawał być logistyką imaginacji. Ta miała się wyrażać „bez sensu”, ale za to mogła być swobodna w konfigurowaniu elementów – i zakochana w przypadku. Otóż pp wydaje mi się pozostawać w stałym wahaniu między pragnieniem takiej swobodnie konfigurowanej „głębi” (niech będzie, że niepoznawalnej) a oczarowaniem przypadkowością toku mówienia. Coś jak „granie tajemnicami” w jazzie. Ewa Lipska ułożyła taki na przykład pp: „jakie było zakończenie filmu (snu). Po wyjściu z kina Izabela zaprosiła mnie do ekspresowej pralni, gdzie kiedyś pracowała, aby pokazać mi wyczyszczone marynarki, spodnie i wełniane koce. O filmie (śnie) nie rozmawialiśmy więcej” (s. 108). Cały poemat nazywa się nie wiem i jest odjazdem‑improwizacją na temat swojego tytułu. Nie wiem… jakie było zakończenie, itd. Podobne „odjazdowe” pisanie urzeka młodszych autorów. Zamiast wystudiowanej figury, jak np. u Herberta, dostajemy często fantazmat „wejścia w sytuację”, notowany brulionowo, niekoniecznie pod Białoszewskiego, ale blisko. Marcin Pierzchliński spisał taki pp: „W jakości VHS; pastor wjeżdża do świątyni z piskiem opon. Przez moment czuć, jak łomocze mu serce. Dodaje za dużo gazu i krótkim lotem skacze w dekoracje, robiąc niezłe zamieszanie” (s. 102).
Taka zatem antologia. Dziewięćdziesiąt pięć wierszy w jedenastu działach, chytrze pomyślanych tak, by na jeden temat. Weźmy na przykład Grzechy pasą się, wybrane utwory od najstarszych do najmłodszych autorów, więc kolejno Aleksandra Wata, Mirona Białoszewskiego, Jolanty Nawrot, Joanny Mueller, Jakuba Kornhausera, Zofii Bałdygi, Żanety Gorzkiej, Marcina Pierzchlińskiego. A na kolejny temat – kolejny zespół autorów, i tak jedenaście razy. Pomysł ciekawy, pewnie młodsze autorki oraz autorów promujący, bo to idzie z grubsza tak, że zaczynają mistrzowie, potem „półmistrzowie”, a potem młodzi. Możemy zatem pozestawiać sobie realizacje każdego z tematów ze względu na sławę, metrykę i na, powiedzmy, pokoleniowe różnice swobody w kreowaniu figur mowy poetyckiej.
Czy jednak te różnice są znaczne? Mam po lekturze wrażenie, że sama forma pp wywiera bardziej znaczący wpływ na tekst niż jego afiliacje pokoleniowe, metrykalne, stylistyczne. Może różnica taka, że pp starszych autorów jest raczej „zamiennikowy”, gdy pp młodszych – bardziej „chodzony”, performatywny, podróżujący, i oczywiście realia zmieniają się z powojennych na ponowoczesne. Może też sam układ rozdziałów wart odnotowania. Preferuje młodszych, tematyzując miejsca pamięci (i „miejsca kreacji” – dom, przedszkole, rodzina), więc dzieciństwo, potem kluczowe przeżycie, potem podróż lub bezdomność i dopiero dalej umieranie‑historia, i jeszcze to, co miejskie, i to, co grzeszne, oraz to, co melancholijno‑traumatyczne. Na koniec zaś – co polityczne. Rzecz jasna, podobna antologia jest z definicji wybiórcza, dziurawa, ale jeśli dodać, że oprócz wierszy zawiera krótkie biogramy poetów i wykaz źródeł, czyli o każdym autorze dowiemy się, co jeszcze napisał, to otrzymamy bardzo zręczną propozycję, bo i do czytania, i ciekawą marketingowo. Dziś zwłaszcza, gdy kreatywność przestała być zarezerwowana dla Sztuki przez wielkie S, i rozkrzewia się w „dizajnach”, performansach, instalacjach, karuzelach medialnych, portalach społecznościowych, takie półpopularne, półstudyjne antologie jak Równo z prawej są dobrym pomysłem. Ułatwiają autorom wyjście z półcienia setek niszowych tomików.