07-08/2023

Grzegorz Tomicki

Wielki Gatsby Harukiego Murakamiego

Lata mijają, a ja wciąż nie przeczytałem nawet znikomej części książek, o których słyszałem, że koniecznie je powinienem przeczytać. Przeczytałem za to mnóstwo takich, o których nie słyszałem zgoła niczego. Ale i tych ostatnich nie przeczytałem tyle, ile bym chciał. Może znikomą część. Lata mijają, a ja wciąż jestem do tyłu, czytając nie te książki, co trzeba. Może tylko z książkami, które mi wszyscy odradzają, jestem jako tako na bieżąco. Ostatnio na przykład cięgiem odradzano mi lekturę książki Harukiego Murakamiego Śmierć Komandora, którą rzecz jasna natychmiast przeczytałem. Tym bardziej że byłem akurat świeżo po lekturze znakomitej książki Jacka Pomorskiego Praskie święta, której jednym z bohaterów był ten sam – i nie ten sam – Komandor z opery Don Giovanni, znanej spółki autorskiej Wolfgang Amadeus Mozart & Lorenzo Da Ponte (nawiasem mówiąc, operowe libretta w ogóle nie nadają się do czytania).

Jak wyczytałem tu i ówdzie, od wielu lat toczą się zażarte spory o wartość prozy Murakamiego. Od lat też cudze spory o wartości literackie niewiele mnie interesują. Literatura jest dla mnie ważna o tyle, o ile ma wpływ na moje osobiste doświadczenie, a nawet o ile po prostu jest jednym z moich życiowych doświadczeń. Dlatego od tyluż mniej więcej lat – czyli od wielu – różni specjaliści od zachęcania lub zniechęcania mnie do tej czy owej książki nie są w stanie mnie zachęcić ani zniechęcić do niczego, a nawet zachęcając, raczej mnie zniechęcają i vice wersal.

Na przykład informacja wydawcy o tym, jakoby Śmierć Komandora „w Hong Kongu została uznana za nieprzyzwoitą, ocenzurowana i zakazana dla czytelników poniżej osiemnastego roku życia” nijak mnie nie zachęca, a nawet czuję się cokolwiek zniechęcony. Zniechęcony nie tyle do lektury, ile do sposobu zachęcania. No bo co mi w końcu do tego, kto komu czego i ze względu na co zakazuje w Hong Kongu? Nigdy nie byłem w Hong Kongu i w najbliższej przyszłości do Hong Kongu się nie wybieram. A nawet gdybym się wybrał, to raczej nie po to, żeby tam czytać japońskie książki. Co więcej, nie jestem już – szczęśliwie albo i nieszczęśliwie – czytelnikiem poniżej osiemnastego roku życia, i to tak dalece, że kwestie nieprzyzwoitości powoli przestają mnie w ogóle dotyczyć. Poza tym jak świat światem na całym świecie nieustannie uznaje się coś za nieprzyzwoite, cenzuruje i zakazuje. Bo taki jest świat. Ale to przecież żadna rewelacja. I mnie osobiście taka nierewelacja jakoś do czytania nie zachęca.

Tak czy inaczej, nie zniechęcony rozmaitymi zmyślnymi zachętami, Śmierć Komandora Harukiego Murakamiego przeczytałem. I stwierdzam, że jest to książka ciekawa, a przy tym niegłupia, co nie zawsze idzie w parze, niestety. Owszem, zgadzam się z niektórymi uwagami biegłych w temacie, że język autora robi wrażenie czasami nazbyt prostodusznego, a nawet infantylnego. Miejscami czyta się tę prozę jak rozprawkę średnio rozgarniętego, aczkolwiek poprawnie wysławiającego się licealisty, który dla porządku co chwilę rekapituluje to, co już wcześniej powiedział. A jednak jest w tym języku pewien urok. Podejrzewam nawet, że może w nim być także metoda. Otóż wyrażanie wielce skomplikowanych sytuacji, relacji czy emocji za pomocą takiego – po szkolnemu uporządkowanego – języka wprowadza w opowieść minimum zbawczego ładu. Sprawia, że czytelnik jest zdolny przełknąć większą dawkę osobliwości, irracjonalności czy fantastyczności, których w powieści japońskiego pisarza nie brakuje.

Murakami wydaje się być jednym z tych autorów, którzy nie tylko po mistrzowsku opanowali sztukę operowania tajemnicą, ale wręcz uczynili z niej sedno swojej twórczości. W Śmieci Komandora przejawia się to na przykład we wprowadzaniu w racjonalną zrazu narrację wieloznacznych symboli, metafor czy idei, z których część przybiera ludzką postać. Poszczególne wątki czy wydarzenia nie doczekują się też ostatecznych eksplikacji lub konkluzji, pozostając niejako w stanie zawieszenia. Nic nie jest tu dopowiedziane do końca, co ma swoje literackie plusy. Z jednej strony bowiem zabieg ten upodabnia powieść do życia (w którym jest więcej pytań niż odpowiedzi) tudzież pisarza do czytelnika (żaden z nich nie jest mądrzejszy do drugiego). Z drugiej zaś pozostawia temu ostatniemu spore pole do własnych interpretacji i konkretyzacji, czyniąc go znaczącym współtwórcą powieści, co znów jest zgodne z psychologiczną praktyką poznawczą człowieka w życiu codziennym (świat jako wola i przedstawienie).

Nieprzypadkowo także Śmierć Komandora nawiązuje do Wielkiego Gatsby’ego Francisa Scotta Fitzgeralda. Murakami nie tylko przywołuje tę amerykańską superpowieść wprost, ale przede wszystkim wprowadza podobne relacje pomiędzy bohaterami. Sytuacja wyjściowa jest w obu książkach niemal identyczna. Po osobistych perypetiach główny bohater‑narrator po kumotersku pomieszkuje w nie swoim domu w ekskluzywnej okolicy, za sąsiada mając ekscentrycznego i tajemniczego milionera (jego majątek jest co najmniej podejrzanego pochodzenia), który zamieszkał niedawno w tejże okolicy z powodu kobiety będącej obiektem jego bezkrytycznego pożądania, bohater‑narrator przypadkiem zaś wyjątkowo dobrze nadaje się na pośrednika w nawiązaniu z nią kontaktu. Różnica polega jedynie na tym, że obiektem zafiksowania Jaya Gatsby’ego jest dorosła zamężna kobieta, natomiast w przypadku Wataru Menshikiego to nastolatka, w której milioner widzi swoją domniemaną córkę, wychowywaną przez obcego człowieka, co budzi w nim niepohamowane ojcowskie uczucia (podobnie podejrzane jak jego majątek). Oba obiekty pragnienia podmiotu – że polecę psychoanalizą – są zatem w podobny, społecznie usankcjonowany sposób niedostępne.

Z tak zawiązanych relacji obaj pisarze robią jednak cokolwiek odmienny użytek. O ile bowiem Wielkiego Gatsby’ego uznać można za powieść realistyczną, będącą czymś w rodzaju moralitetu, o tyle Śmierć Komandora to powieść, której realizm zaczyna być w pewnym momencie kontrapunktowany rzeczywistością metafizyczną, magiczną, wyobrażeniową czy też fantasmagoryczną. U japońskiego pisarza jawa miesza się ze snem, rzeczywistość z nierzeczywistością, a świat empiryczny ze światem platońskich idei, literackich metafor i malarskich scen. O ile też Jay Gatsby jest bohaterem tragicznym, którego historia domyka się tragiczną śmiercią, o tyle Wataru Menshiki (imię i nazwisko znaczące: wataru, czyli „przekraczający rzekę” oraz men, jak „unikanie” w słowie menzeiten, i shiki oznaczające „kolor”, czyli „unikający/pozbawiony koloru” – nomen omen, jego włosy są białe jak śnieg) do końca pozostaje zagadką, a jego dalsze losy są po prostu nieznane.

Można zatem powiedzieć, że Śmierć Komandora jest nie tyle japońską, ile współczesną czy też ponowoczesną – choć, co ciekawe, w pewnym sensie wyzywająco tradycyjną – wersją Wielkiego Gatsby’ego. Murakami ucieka od moralizowania, puentowania i domykania narracji, ponieważ w czasach zaniku powszechnie obowiązujących punktów odniesienia wszelkie morały, puenty i domknięcia straciły swoje ontologiczne oparcie. Stały się zwykłymi ludzkimi – a więc niedoskonałymi – „sposobami na uniknięcie chaosu pośród nieuchronnego przepływu doznań” (William James). Korzystając z jednego z takich sposobów – konwencjonalnego, pojęciowego, logicznie ustrukturyzowanego języka – Murakami tworzy opowieści, w których „chaos nieuchronnego przepływu doznań” raz po raz bierze górę nad ich racjonalnym, z góry skazanym na porażkę opracowaniem.

A czy Haruki Murakami jako pisarz dorównuje wielkością Francisowi Scottowi Fitzgeraldowi? Otóż zarysowanej wyżej perspektywie, a raczej z uwagi na brak miarodajnej, nadrzędnej perspektywy – są tylko przygodne, jednorazowe doznania – pytanie to wydaje się zupełnie bez znaczenia. Choć w duchu każdy sobie odpowiedzi na nie udziela. Człowiek jest bowiem ułomny.

Haruki Murakami: Śmierć Komandora.
t. 1: Pojawia się idea.
t. 2 Metafora się zmienia
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2018, str. 480
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.