Z każdym kolejnym wierszem zbioru dokonuje się coraz głębsze zapadanie się czytelnika w piach melancholii, piach, a nie moczary – gdyż utwory Frani są suche, abstrakcyjne, jednolite pod względem sensualnej ascezy metafory. Pozbawione mięsistości konkretu i powabu życia przenośnie sprzyjają uniwersalizacji refleksji, zamiast czarować feerią znaczeń, zamieniają się w konwencjonalne znaki moralitetu o losach przegranego bohatera naszych i każdych czasów. Poeta, wyrażając doświadczenia osobiste za pomocą języka wyzbytego ekstremów stylistycznych, odsłania powszechność tych doświadczeń. Spod jego ręki wychodzi notacja egzystencjalnego niepokoju, notacja dziwności istnienia, kołatania świadomości do bram, za którymi porządek wcielenia, być może, stanie się zrozumiały.
Korzeń przygniatającego smutku tych wierszy wyrasta z mroku, w którym pogrążony jest podmiot, prześladowany przez depresję, uciekający się do różnych środków, by stawić jej czoła: „odmawiam litanię do świętego franciszka salezego / koronkę do świętej dymfny / patronki osób zmagających się z depresją / wypełniam serce hymnem przybądź duchu święty / otwieram modlitewnik z 1978 roku / pamiątkę pierwszej komunii świętej / czerpię nadzieję z litanii do świętego józefa / i wszystkich świętych” (⁂[modlę się…]). Jeśli można coś doradzić w tak delikatnej materii, to do wymienionych dałoby się dodać jeszcze dwie niefarmakologiczne metody radzenia sobie ze zmorą współczesności: „Wydobyć się z myśli o własnej osobie, / to pierwsza rada w depresji” (Czesław Miłosz, Rok 1900), „Zrzuć swą troskę na Pana, / a On cię podtrzyma” (Psalm 55). „Ja” liryczne utworów recenzowanego tomu podąża tą drugą, konfesyjną drogą ratunku, natomiast stanowczo gorzej przychodzi mu oderwanie się od własnej osoby, zaniechanie celebry miazmatów własnej jaźni. To ostatnie jest wręcz niemożliwe, gdyż z rozedrganego, cierpiącego ego wypływa źródło poezji Arkadiusza Frani. Odciąć się od introspekcji to zamilknąć, spowodować śmierć autora.
Twórca Kropki i kropli usiłuje wybrnąć z kłopotu z istnieniem tak, jak potrafi – pisząc: „pisze się żeby zapomnieć nie o śmierci lecz o życiu” (⁂[po co pisać…]), „piszę żeby przestało ssać / i zżerać od środka” (⁂[dotykam żeby było dotknięte…]). Próbuje ułożyć się z życiem, rejestrując poetycko swoje ontologiczne współrzędne wobec zdarzeń napierających na świadomość. I tak wpada w pułapkę: oto tworzenie – narzędzie mające służyć radzeniu sobie z rzeczywistością – staje się instrumentem represji, przymusem komponowania wersów, wyalienowanym sensem samym w sobie: „żeby uwolnić się od wiersza / wyłączyłem długopis // ale wciśnięty wkład nie schnie / atrament wabi puszcza oczko nawołuje / terroryzuje” (⁂[żeby uwolnić się…])…
Owa niedająca się powstrzymać konieczność pisania owocuje najciekawszym w zbiorze blokiem utworów autotematycznych: tekstami o etiologii, esencji, teleologii, mechanice układania wierszy. Czytając go, można podpatrzyć warsztat poety: „ten wiersz napisałem / szybciej niż gotuje się jajko na miękko / w niecałe dwie minuty // teraz poprawiam / przekreślam skreślam wykreślam” (⁂[ten wiersz…]), podsłuchać jego niespełnienia: „tak bardzo pragnę / napisać choć jeden gorący wiersz […] i nic // wiersz jest zimny jak stal / stale” (⁂[tak bardzo pragnę…]), wytropić jego intertekstualne uzależnienia – Frania: „napisałem wiersz […] poczułem radość i pustkę […] wiersz się schował i milczy / znajdę go jeśli tylko / znów zacznie we mnie oddychać” (⁂[napisałem wiersz]), Różewicz: „moja ręka zaczęła pisać / wiersz […] chciał zaistnieć / ujrzeć światło / ale ja nie chcę go pisać / słyszę jak powoli / przestaje oddychać” (Wiersz); Frania: „pada w nieskończoność // pode mną parująca ziemia / nade mną dyszący cumulus” (⁂[pada w nieskończoność…]), Różewicz: „Leżę na starym tapczanie / ze sprężyną w boku / nade mną ktoś wali młotem / pode mną ktoś wali młotem” (Wieczór), na modłę Różewiczowską rezygnacja z interpunkcji etc. W tym właśnie metaliterackim bloku pojawia się konkluzja z kategorii „Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna”, budujący aksjomat: „więc jednak jeszcze pisze się wiersze […] więc jednak jeszcze człowiek / potrzebuje słów żeby żyć” (⁂[więc jednak jeszcze…]). Czy potrafimy wyobrazić sobie egzystencję człowieka obywającego się bez słów i konsekwencje truizmu, że bez nich nie dałoby się takiego pytania postawić? Obrazy, kultura ikoniczna nie załatwią wszystkiego, funkcjonowanie istoty ludzkiej poza literami nie daje najmniejszych szans na konstrukt trwalszy od spiżu. Piktogram postmoderny to niedoskonałe okno na tajemnicę bytu, a ponadto nie obraz był na początku – na początku było słowo. Ono stało się ciałem.