Pamiętacie bajkę „o niedźwiadkach i złotowłosej”? Może czytaliście w dzieciństwie. Napisała ją Franciszka Arnsztajnowa z Meyersonów (tak, z „tych” Meyersonów, jej brat to sławny filozof). Moja pra‑prababka. Pisywała też „poważne” poezje, w młodopolskim duchu. Udzielała się w Związku Literatów. Przyjaźniła się z Józefem Czechowiczem, wydali nawet wspólny tomik. O swoim ukochanym Lublinie. Gdybym pisał notkę encyklopedyczną, napisałbym, że „pochodziła ze spolonizowanej i zasymilowanej rodziny żydowskiej”. To mało. Ona całkowicie grawitowała ku polskości, była w niej zanurzona. I – w pewnym sensie – czuła się chrześcijanką. Podobno. Ale chrztu – nie chciała. Bo wtedy pochowano by ją na katolickim cmentarzu, a nie na kirkucie obok męża.
A ona chciała być „ze swoimi”.
Przychodzi wrzesień 1939 roku. Z chrzęstem gąsienic Panzerkampfwagen nadciąga Otchłań. Dziarskie chłopaki w gustownych mundurach od Hugo Bossa zaczynają układać zręby nowego wspaniałego świata, w którym znajdą się ostateczne rozwiązania pewnych kwestii. Na klamrach pasów Gott mit uns, ale od Złego są.
Kilka miesięcy wcześniej, 19 maja 1939 roku, w wieku siedemdziesięciu czterech lat, Franciszka Arnsztajn zostaje obmyta wodą Chrztu Świętego w rzymskokatolickiej parafii Św. Barbary w Warszawie. Czy podążyła śladem swojego syna Jana (Krzyż Walecznych za bijanie Sowietów w 1920 roku) i jego żony Janiny, moich pradziadków, którzy przyjęli chrzest w 1919 roku? Czy przyjęła go „profetycznie”? Nie wiem. Nie wiem. Ale z jakiegoś powodu – był to imperatyw. Decyzja podjęta wbrew wcześniejszym deklaracjom, że nie chce odcinać się od swoich korzeni.
Ja zostałem ochrzczony, gdy miałem rok. Dlaczego? I znów: nie wiem. Rodzice indyferentni religijnie, niepraktykujący. Jedno z nich nawet nieochrzczone. Parę lat temu w jakiejś rozmowie któreś z nich, chyba mama, powiedziała z lekką urazą „mówisz, jakby to [chrzest] było najważniejsze, co w życiu dla ciebie zrobiliśmy”. Coś tam wtedy dyplomatycznie zaprzeczyłem. Niemniej jednak w perspektywie strategiczno‑eschatologicznej – to prawda. To zdecydowanie najważniejsza rzecz. Oznacza jednak także, że z jednym z rodziców, po drugiej stronie, gdy nie będziemy już patrzeć przez ciemne zwierciadło – raczej się nie spotkam.
Franciszka mogła uratować się z pożogi. Wpływowe znajome z kręgów literackich, Ewa Szelburg‑Zarembina i Pola Gojawiczyńska, chciały ją wyciągnąć z Warszawy, dać papiery, ukryć. Odmówiła. Dobrowolnie poszła do getta, gdzie była już jej córka. Czy też poszła wraz z córką. Tak czy inaczej, na koniec chciała być – „ze swoimi”.
Jedną z głównych bram getta, bramą między życiem a śmiercią, była ta u zbiegu Leszna i Żelaznej. Czy Franciszka przeszła przez nią? Możliwe.
Wiele lat później, w pobliżu tego skrzyżowania, w szpitalu na Żelaznej, czyli „już w getcie”, przyjdzie na świat troje moich dzieci. Córka dostanie na drugie imię – Franciszka. Syn – Franciszek. Na pierwsze. A to wszystko, zanim poznaliśmy z żoną historię pra‑prababki Arnsztajn.
Przypadek? Czy jednak misterne tkanie osnowy i wątków? Bóg pisze prosto po liniach krzywych. Krzywych i poplątanych liniach naszego życia.
Wersje śmierci Franciszki są sprzeczne. Nie do potwierdzenia. Jedna mówi, że zmarła w getcie na tyfus. Inna, że Niemcy zamordowali ją w szpitalu obok kościoła Wszystkich Świętych. Jest i wersja heroiczna. Wiedząc, że zginie, przywdziała czarną jedwabną suknię, przypięła krzyż Polonia Restituta (została nim uhonorowana w latach trzydziestych XX wieku za swoją działalność jeszcze za Moskala, sam Piłsudski podobno przypinał), ujęła w dłonie dwie książki – Boską Komedię Dantego i swój tom Odloty i – zażyła truciznę. Ewentualnie nienaganną niemczyzną wypaliła w twarz esesmanowi „schiessen Sie”, w domyśle, o który ją błagam, gdy odtwarzam tę scenę – dodała wyniosłe „…du Scheisskopf”. Najprawdopodobniej jednak, jak setki tysięcy innych, została wywieziona, zgładzona i spopielona w Treblince. Jej ciało stało się pyłem i planetą, jak ongi, choć przy innej okazji, rzekł Jorge Luis Borges.
W ostatecznym rachunku te okoliczności – są nieistotne.
Zginęła w 1942 roku, bo była Żydówką. I – zginęła jako chrześcijanka.
Podjęła dobrowolną ofiarę („chcę być ze swoimi”). Poniosła swój krzyż. W ślad za innym Wybranym. Z tą swoją nieodłączną bakelitową trąbką przytykaną do ucha (pod koniec życia praktycznie już nie słyszała).
Za chrztem z wody podążył chrzest krwi. I ognia.
Wierzę, że odtąd ogląda Boga twarzą w twarz.
Przez kolejne dziesiątki lat nikt w mojej rodzinie nie został katolikiem z wyboru. Z imperatywu. Pragnienia. Ci, którzy zostawali nimi zwyczajowo, przestawali nimi być w dorosłym życiu, nieodwracalnie. Pewnym wyjątkiem była babcia Zosia, które w niedziele słuchała mszy przez radio i podejmowała księdza na kolędzie. Ale to tyle.
W październiku 2005 roku wszedłem do kościoła pod wezwaniem Dobrego Pasterza. Ubrany „nieco odświętniej”, jak zasugerował mi ksiądz. Miałem przyjąć Pierwszą Komunię. Czułem się trochę jak kosmita. Czy się nie wygłupię. Czy jestem godzien. „Ciało Chrystusa”. Moje niepewne „amen”. I potem w głowie nagła myśl, jasny komunikat, oczywisty i przemożny, wiedza – nie moja. Poczucie obecności: Bóg jest w kościele. Tym, konkretnym, przez małe „k”. Że to nie jakiś tam przypadkowy budynek z dwiema deskami na krzyż na szczycie, gdzie odbywają się jakieś umowne, symboliczne rytuały. Bóg JEST w kościele. Pyk. W jednej chwili wszystko wskoczyło na właściwe miejsce.
Wracając do Franciszki. Chłopcy w mundurach od Hugo Bossa zadali sobie sporo trudu, by utrudnić cielesne powstanie Franciszki z martwych w Dniu Ostatnim. Ale jest dla mnie jasne, że dobry i wszechmocny Bóg poradzi sobie, cierpliwie pozbiera i scali spopielone, rozproszone Franciszkowe molekuły, gdy nadejdzie Czas.
Bo mam do niej parę pytań. Między innymi, czy moje nawrócenie osiemnaście lat temu to – także – jej sprawka? Zbawieni, jak wiadomo, mogą wstawiać się za żyjącymi.
A zresztą, co ja tu się będę wymądrzał.
Któż bowiem z ludzi rozezna zamysł Boży albo któż pojmie wolę Pana?
Nieśmiałe są myśli śmiertelników i przewidywania nasze zawodne,
bo śmiertelne ciało przygniata duszę i ziemski przybytek obciąża lotny umysł.
Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką – a któż wyśledzi to, co jest na niebie?
(Mdr 9, 13–16)
Amen, amen.