Różycki używa ognia jako tego potężnego pisarskiego (poetyckiego) wzorca, który dla autorów w drugiej dekadzie
Ogień to więc niejako język „naturalny” epoki
Nawet jeśli ten świat w przypadku książki Różyckiego to Polska lat siedemdziesiątych
Arché, prareguła kierująca wszystkim we wszechświecie, pozostaje taka sama jak w są ogniem, może ogień to ich jedyne widzialne ciało. Są cały czas w ruchu, w zmianie, w przeobrażaniu się. Są ruchem”.
Ta księga jest dla bohaterów powieści Różyckiego – mimo że to świat tak lichy i tak lichej moralności, że jego księgą założycielską może być co najwyżej partyjna gazeta „Trybuna Ludu” – księgą mityczną, tomem fundatorskim dla wielowiekowej ludzkiej historii i kultury. Biblią, ale i wszystkimi innymi wielkimi księgami; księgami również bluźnierczymi, księgami palonymi przez chrześcijan, Rzymian i każdy z narodów czy plemion zwalczających od zarania dziejów obce kultury i języki. Autor Liter wspomina o tym niejednokrotnie w swojej poezji (żeby wspomnieć choćby jego ostatni, wybitny tom Ręka pszczelarza, w którym pojawiają się „obcy”, ludzie o imionach i nazwiskach nie z tego świata: „W domu przyjaciół schodzą się uchodźcy, / i piją wino, Hassin, Pelin, Goce, / maczają chleb w miodzie, Stela, Miriam, / na pożegnanie roku, który minął”; Uchodźcy), ale także w esejach – książkę o znamiennym tytule Próba ognia. Błędna kartografia Europy Różycki w zasadzie w całości poświęca tej sprawie.
Dostrzegam w tym jakąś obsesję i zarazem źródło owego rozpaczliwego, melancholijnego tonu, który stale pojawia się twórczości Różyckiego. Człowiek, który pisze w swoich szkicach o rzezi Katarów i paleniu ich ksiąg przez papieskich wysłanników, ale i o zaginionym podczas wojny legendarnym już Mesjaszu Schulza, musi być trącony tym samym nieusuwalnym żalem za rajem różnorodności i niezmierzonego bogactwa kultury; za rajem utraconym w pożodze, w wojnie jednych przeciwko innym. Ta księga więc, którą Tadeusz, mimo groteski i żartobliwego tonu, jakim podbarwiona jest niemal każda afektowana scena w powieści (tom Heraklita bohater kradnie z regału kolegi Ossolińskiego…), jest częścią tej samej tęsknoty, jaka szarpała małym Józiem ze Sklepów cynamonowych i młodym Józefem z Sanatorium pod klepsydrą Schulza. I tak samo skrywa ona w swojej tajemniczej postaci erotyczne niespełnienie, wszystkie zakazane słowa, bliki dziewczęcych ciał prześwitujące przez tkaniny ubrań – cały ten świat niepokoju dorastających chłopców.
To, że autor wybiera dla tych chłopców – „odurzonych światłem” – tło szare, cementowe, tło z lamperii i gęstego, papierosowego dymu ich Ojców (Różycki jak Schulz zapisuje Matkę i Ojca zawsze wielką literą), jest rzeczą wprost genialną. „[…] a teraz szedłem korytarzem zmielić ziarna kawy, prawdziwej kawy, którą Matka przesypała mi do puszki. Jeszcze świeciło słońce, miodowozłote światło zachodu przebijało te brudne szyby strychowych okien i długi cień ciągnął się za mną po ścianach i spękanej cementowej posadzce” – opowiada chłopiec, narrator i zarazem bohater powieści, a ta jego podróż z puszką ziarnistej kawy do jedynego w bloku sąsiada – Stefana – posiadającego młynek, wystarczyć ma za fabułę. I wystarcza!
Bo Złodzieje żarówek są właściwie w całości znakomitą opowieścią inicjacyjną. Księgą barokowo inkrustowaną symbolami dojrzewania. Historią pierwszych fascynacji dziewczęcym pięknem, bolesnym, a zarazem słodkim dotknięciem miłości, ale i śmierci, utraty w wielu znaczeniach, i to w świecie, który przecież ufundowany jest w całości na braku. Jest to świat tak cienki i pozbawiony głębi, że mitologia i jej wielopostaciowe monstra (herosi, centaury, bogowie, cała „wspólnota życia spółdzielczego” w peerelowskim bloku przypominająca dziwny, wieloosobowy i spaczony organizm), które narrator co rusz przywołuje, są tutaj po to, by przydawać mu znaczeń. A jednocześnie autor wydobywa w dowcipnych opisach życia w Polsce Ludowej wątki uniwersalne, ludzkie w każdej szerokości geograficznej i epoce. Absurdy i slapstickowe pułapki, w jakie wpadają bohaterowie Złodziei… – pułapki, trzeba przyznać, wywołujące długie minuty śmiechu czytelnika – łączą się w powieściowych zdaniach z czymś zupełnie innym: innym estetycznie, duchowo i emocjonalnie. Oto bogowie greccy pragnący zwyczajnych, śmiertelnych ludzkich ciał; oto życie, pokraczne, nudne, ale i straszne wcielające się w literaturę, poezję, w rzecz wymagającą niebiańskiego eteru. A jednak Różyckiemu udaje się groteskę o PRL‑owskiej rzeczywistości i śmierdzący świat blokowych zsypów połączyć bez zgrzytu z natchnionymi opisami piękna, które dorastający protagonista tropi w swoich inicjacyjnych wędrówkach. „Piękne stopy? Co to właściwie znaczy? Słowo «piękne» może tak naprawdę oznaczać wszystko, ale wciąż widzę jej lekko opalone ciało, bardzo ciemne, niemal połyskujące granatowo włosy. Miała piękne ruchy. Lubiłem patrzeć jak biegnie. Kiedyś przyniosłem jej książkę od Ossolińskiego, ale mnie wyśmiała, książki ją nudziły i uważała, że to strata czasu. Po co czytać, skoro jest życie. Tak powiedziała i zamajtała nogami”.
„Po co czytać, skoro jest życie?”. Po co nam księgi, skoro życie spełnia się w ruchu, w zbójeckich podróżach dzieci przemieniających się w dorosłych, w cieple płomienia ognisk i świec. We wszystkich momentach, w których dopada nas to niezwykłe, oświetlające w inny sposób znane nam przedmioty i ludzi, światło? A jednak tylko ten, kto zna owe ważne księgi (jak autor powieści), umie rozczytać życie w niebywale interesujący sposób. Bo inaczej – odwracając pytanie – po cóż życie?
I to jest jedna z najważniejszych rzeczy w powieści Różyckiego, która odsłania jego wielki talent twórczy – książka, w której prozaik prześwieca z poety i poeta prześwieca z prozaika. Od lat jestem zdania, że tylko tym poetom udaje się proza, którzy potrafią ze swoim rytmem poetyckim wyjść poza skromny konstrukcyjnie obszar wiersza. Autorowi Kolonii udaje się to znakomicie, bo pisze Złodziei żarówek jak rzemieślnik znający od lat dobrze swój warsztat, wykonujący każdą nową rzecz z precyzją i zadowoleniem, a zarazem jest w tym mądra intuicja artysty, który od lat idzie za podszeptami swojej wyobraźni i wrażliwości, sięgając po elementy znane mu najlepiej, głębinowe dla jego wyobraźni.
W Złodziejach żarówek żadne ze zdań nie wydaje się napisane przypadkowo, byle jak połączone z następnym. Pierwsze zdanie powieści – „Posłuchajcie jak skoczyła moja Matka” – po którym nie następuje wyjaśnienie, jest zarazem pierwszym ważnym sygnałem metaforyki i składni, w jakiej toczyć się będzie cała opowieść. A jednocześnie to zdanie stanie się jednym z wielu refrenów książki o czyhającej stale w życiu na bohaterów utracie – bo ogień jest tutaj żywiołem, palącym, rujnującym wszystko, ale i takim, który w jakiś sposób zawsze trwa gdzieś pod powierzchnią w formie zapamiętanych obrazów i sprzężonych z nimi wielkich emocji. Spalone krajobrazy, domy i ludzie paleni w tych domach są trudnym dziedzictwem języka i historii, którą nosi w sobie również autor książki. Swąd spalonego (klamek, drzwi, koszy na śmieci, ram okiennych), który unosi się co chwilę na klatkach powieściowego bloku z wielkiej płyty, jest przypomnieniem o istotnej części naszej tożsamości ogólnoludzkiej, europejskiej, ale i stricte narodowej. O niewygaszonej energii spod znaku romantyków – „duchu podpalenia”, który „tlił się wciąż pod cieniutką skorupką spieczonej skórki i gotów był w każdej chwili buchnąć radosnym płomieniem zniszczenia i zguby”.
Różycki użycza ogniowi w nowej książce poetyckiego wyczucia formy, rytmu, a jednocześnie pozwala mu swoją prozę – wspaniałą prozę! – przeobrażać, zmieniać, próbuje czegoś nowego, tworząc tym samym centauryczny, fascynujący organizm literatury. Dlatego Złodzieje żarówek, by na koniec wyrazić nadzieję, z pewnością nie powinny być ostatnim prozatorskim organizmem w karierze autora.