Nie.
Nie został koneserem tego typu imprez tanecznych sam z siebie. Bez wątpienia stało się to za podszeptem pojedynczych reprezentantów płci brzydkiej, których w tamtych pięknych, acz przaśnych latach Polski Ludowej oprowadzał po Warszawie jako przewodnik wycieczek PTTK. To właśnie oni, rozbudzeni przez klasycystyczną – niepozbawioną nagości! – sztukę inspirowaną antykiem, którą pokazywał im między innymi w słynnym stanisławowskim Pałacu na Wodzie, chcieli w swoich turystycznych penetracjach docierać dalej i dalej, by móc zobaczyć i ewentualnie dotknąć piękna jeszcze piękniejszego (sic!): prawdziwego, naturalnego, wciąż ciepłego i na razie cieszącego się pełnią życia.
– Panie Wiesławie, a może mógłby pan z nami pójść wieczorem, już po obejrzeniu tej całej starówki, do Adrii na kolację ze striptizem?… – kusili szeptem w cieniu autobusów turystycznych typu „ogórek” z napisem Gromada na biało‑zielonej burcie ówcześni reprezentanci stanu kawalerskiego tudzież jurni mężowie swoich żon.
W tamtych latach lokali ze striptizem było w stolicy kilka.
Jednym z nich była Adria.
Drugim – nosząca symboliczną nazwę – Stolica.
Innym – Kaskada.
Jeszcze innym – Trojka w Pałacu Kultury i Nauki.
W pierwszym z nich, o czym przekonał się z autopsji, tańczyły najatrakcyjniejsze i najlepiej od strony fizycznej przygotowane do zadania dziewczęta, których niewątpliwym atutem był dyplom szkoły baletowej. Jak się zdaje – kochał akurat te akty. Prawdopodobnie dlatego, że miały posmak sztuki wyższej, tej spod znaku Teatru Wielkiego, która w świetle jupiterów potrafiła wypuścić na wielkie jezioro wybiegu wszystkie swoje najbardziej utalentowane i wrażliwe Łabędzice. Kiedy tuż po wielkim, wspaniałym przedstawieniu baletowym opadała wielka przepyszna pluszowa kurtyna, przychodził w sposób nieunikniony czas na zsuwanie z zadartych nosków weneckich maseczek, rozpuszczanie spiętych w zwarte piłeczki koczków długich włosów, rozpinanie pionowych litanii haftek na plecach białych tudzież czarnych kostiumów i zrzucanie wprost na drewniane parkiety typu jodła cudnych tiulowych spódniczek. Wielki balet rosyjski, ćwiczony latami do upadłego przez kilku‑ i nastoletnie adeptki zgodnie z zasadami tak zwanej szkoły petersburskiej, trwał jednak nadal! Podobnie jak płynący z ukrytych kolumn wielki Czajkowski – prowadzący wszystkich wprost z poziomu wyimaginowanego jeziora na wyżyny ducha.
Niech żyje stołeczna szkoła baletowa na ulicy Moliera!
Niech żyje Teatr Wielki Opery i Baletu!
Niech żyje The Grand Theatre! Le Grand Théâtre!
Niech żyje Bolszoj Tieatr!
O, jak dobrze jest w życiu chcieć czegoś więcej!
O, jak dobrze jest płynąć w miękkich baletkach na pointach po tafli wody, by już za moment móc poderwać się do lotu!
O, jak dobrze jest być wysoko!
O, jak dobrze…
– Panie Wiesławie, a może mógłby pan z nami pójść wieczorem, już po obejrzeniu tych wszystkich marmurów, do Stolicy na nagą wódę…
– Najgorsze striptizy były zaś w kawiarni Stolica na placu Powstańców Warszawy, w których brały udział starsze, niezbyt urodziwe kobiety – raczył dopowiadać ojciec w ramach domknięcia tematycznego wywodu, spuszczając na ten akurat temat własną kurtynę milczenia.
Kryły się za nią zapewne półnagie, przyciężkie maszkarony, które próbowała oglądać pozbawiona tak zwanych potrzeb wyższego rzędu gawiedź w postaci różnej maści spoconych, wąsatych wójtów, sołtysów, cwaniaków, ćwierćinteligentów, cinkciarzy, cudaków, chamów, chudopachołków i chłoporobotników. Co najgorsze, owej brzydkiej części populacji zazwyczaj towarzyszyły na widowni również ich partnerki, a więc rozmaite kwaśne chłoporobotnice, generałowe bez matury, guły, lampucery i wsiunki. Te same, które kilka godzin wcześniej we wspomnianych Łazienkach potrafiły koleżankom bezceremonialnie wskazywać palcem przedziwne – pozbawione listka figowego! – marmurowe przyrodzenie mitycznego Apolla Belwederskiego, wywołujące w ich wąskich gardłach brudnawych kaczuchn brzydki pisk:
– Ti, ti, ti, ti!…
24
Owszem, mógłby wykrzyknąć.
Tego jednak nie robi.
To zdanie dzisiaj zastyga w powietrzu niewypowiedziane – zgodnie z zasadą: oczywistych rzeczy się nie mówi.
Pierwszy flirt z lotnictwem nawiązał w Wojskowej Szkole Technicznej w Zamościu, po której pisane było mu zająć interesującą pozycję „na radiu”.
Było to tylko „powietrzne” preludium.
Jednak w jego przypadku był to tylko pierwszy stopień drabiny jakubowej, której koniec, jak wiadomo, dosięga nieboskłonu.
– Z góry wszystko wygląda inaczej!…
Jako przewodnik Polskiego Towarzystwa Turystyczno‑Krajoznawczego, oprowadzający po stolicy głównie w dni wolne od pracy mniejsze i większe grupy turystyczne (pomimo groszowej stawki siedemnaście złotych za godzinę), wydaje się cały czas piąć właśnie… ku górze. Dosłownie. I w przenośni. Najpierw stawiając sobie bardzo wysoką poprzeczkę w postaci zdania – warunkującego otrzymanie uprawnień przewodnickich – niezwykle trudnego egzaminu z wiedzy na temat Warszawy i okolic (do siedemdziesięciu kilometrów wokół stolicy) u samego dyrektora Łazienek Królewskich w osobie profesora Marka Kwiatkowskiego. Następnie oprowadzając „społecznie” rzesze amatorów krajoznawstwa po Starym i Nowym Mieście, Wilanowie oraz „obsadzanych” nowym budownictwem Sadach Żoliborskich – kosztem własnego życia osobistego, li tylko „dla dobra sprawy”, a więc pod sztandarem szczytnej idei odbudowy Zamku Królewskiego (część honorariów była przekazywana przez PTTK właśnie na ów zacny cel).
– Z góry wszystko wygląda inaczej!
W końcu przyszedł czas na zajęcie pierwszego miejsca na górze piętrowego autobusu, który – zapewne pozyskany w Zjednoczonym Królestwie (!) – w dekadach Gomułki i Gierka służyć miał przede wszystkim obsłudze, będącego zapewne oczkiem w głowie władzy, stołecznego ruchu turystycznego. Jak się niedługo miało okazać, jedną z największych atrakcji przewidzianych w programie „piętrowych” podróży miały stać się wizyty w stosunkowo niedawno oddanym do użytku, pięknym, socjalistycznym, w założeniu ultranowoczesnym, krajowym i międzynarodowym porcie lotniczym na Okęciu, połączone z wejściem na długi taras widokowy. To tutaj wszyscy proletariusze wszystkich mniej zamożnych krajów demokracji ludowej (nie wyłączając rodzimych turystów), mogli wreszcie w pełni „się połączyć” we wspólnym niemym zachwycie, którego pozazdrościć im mógłby, jeśliby jeszcze żył, sam Ludwik Waryński. Oto uczestnicy owych wycieczek – dzięki aktywności ojca – mogli pozwolić sobie na coś więcej niż deser z galaretką w iławskiej kawiarni Marago: stawiając po raz pierwszy swoje stopy na „srebrnym globie” platformy pożegnalnej mogli do woli, bez żadnych kartek i jakichkolwiek form reglamentacji, nasycać się widokiem pięknych, prężących w słońcu skrzydła maszyn, które były zdolne łączyć ze sobą odległe kontynenty. Budujące było także to, że wszystkie one nosiły imiona wielkich Polaków: Mikołaja Kopernika, Kazimierza Pułaskiego czy Marii Skłodowskiej‑Curie. To tutaj, sącząc z literatki w lotniskowym bufecie cierpki jak los proletariusza sok z czarnej porzeczki, można było przez moment pomarzyć o efemerycznych, zazwyczaj przechowywanych na dnach biurek stosownych urzędników, paszportach w zielonych okładkach z „Orłem bez korony” tudzież mitycznych wizach i wyprawach w najdalsze zakątki globu.
– Z góry wszystko wygląda inaczej!
Wreszcie – w przypadku ojca – przyszedł czas na zajęcie miejsca na pokładzie niewielkiego samolotu Państwowych Linii Lotniczych LOT, który posiadając śmigła, był w stanie wynieść wszystkich niewysoko ponad osadę Warsa i Sawy. Teraz ojciec naprawdę już brylował w całym tego słowa znaczeniu. Teraz już mógł czuć się nawet kimś więcej niż pilot niewielkiej maszyny produkcji radzieckiej przeznaczonej do obsługi lokalnego ruchu pasażerskiego o popularnej nazwie Antonow alias kukuruźnik. W trakcie godzinnego lotu – pozostając na stosownej, umożliwiającej nietuzinkowe zwiedzanie wysokości – wydawał się przez moment nawet prawdziwym Panem Stworzenia: oto siedząc w pobliżu sterów statku powietrznego, mógł przekazywać, i przekazywał, pasażerom to, co w ich życiu winno być i było najważniejsze:
– Z góry wszystko wygląda inaczej!
Wreszcie – w przypadku ojca – przyszedł czas na zajęcie pierwszorzędnego miejsca na pokładzie statku powietrznego do Pragi Czeskiej, którym wraz z innymi uczestnikami nieodpłatnej (!) wycieczki przewodnickiej PTTK dane mu było na pewien czas opuścić kraj nad Wisłą.
Wreszcie – w przypadku ojca – przyszedł czas na zakup podłużnego, zamkniętego w granatowych okładkach z logotypem PLL LOT, blankietu uprawniającego do odbycia podróży (w ostatnich dniach czerwca 1976 roku) na pokładzie samolotu do… Aten.
W ten sposób bez wątpienia stał się naonczas, w szarych dekadach Polski Ludowej – obok słynnych odtwórców głównych ról w filmie Wniebowzięci (1973), a więc Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza – jednym z prawdziwie wolnych, „odlotowych” obywateli. W ten sposób bez wątpienia stał się naonczas jednym z „wniebowziętych”.
– Z góry wszystko wygląda inaczej!
To zdanie jednak zastyga w powietrzu.
28
W swoich wypowiedziach wydawał się wyrafinowanym, wytrawnym pracownikiem dyplomacji. Jednak i tak nie udało mu się uniknąć ceny, jaką był bardzo poważny uszczerbek na zdrowiu, doznany wskutek działań represyjnego, sytuującego się za „żelazną kurtyną” państwa.
Oto tuż po legendarnym Grudniu 1970 roku, kiedy na Wybrzeżu zaczęli ginąć protestujący robotnicy, zdobył się na odwagę, aby rzucić na stół czerwoną książeczkę członka wiodącej Partii.
Następnie nie bał się dopuścić kolejnych „wykroczeń”.
Oto w okolicach Wielkanocy 1976 roku jeden z uczestników wycieczki PTTK, którą prowadził, podszedł do niego i ośmielił się zapytać o prywatne zdanie dotyczące bieżącej polityki państwa – nie do końca zdradzając, czy jest za, czy przeciw. W głosie prowokatora dało się chyba jednak wyczuć, zapewne podsycany przez różne tajemnicze kręgi tych czy innych „stróżów” bezpieczeństwa, ton prześmiewczy:
– A co pan sądzi o Edwardzie Gierku?…
– Hm…
– To chyba taki nasz Edzio?
– Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził – odparował.
– A co pan tak naprawdę sądzi o powstaniu warszawskim?
– No cóż, ci, którzy podjęli się kierowania tamtym zrywem, wzięli na swoje barki ogromną odpowiedzialność. Niewykluczone, że zbyt ogromną… Zginął ówczesny kwiat polskiej młodzieży. Zginęło około dwustu tysięcy ludzi.
– Gdyby pan był moim mężem, nie zgodziłabym się na to, aby pan oprowadzał wycieczki po Warszawie – pozwoliła sobie wtrącić się do powyższej rozmowy pewna blondynka, którą równie dobrze mogła kierować troska o bezpieczeństwo reprezentanta PTTK, jak prosta potrzeba prowokacji wpisana w zakres obowiązków bezpieki.
Oto niewykluczone, że w trakcie tej samej wycieczki, zdarzyło mu się podprowadzić grupę turystów pod ambasadę Chińskiej Republiki Ludowej na placu Krasińskich, podnieść w kierunku owej placówki nieco złowróżbnie rękę i w sposób enigmatyczny powiedzieć:
– Was jest dużo, a nas mało.
Tego już dla niektórych mogło być, i było, za wiele.
W trakcie wypowiadania powyższych słów klamka zapadła. Oto ktoś przyłożył palec do spustu i rozległ się trzask… migawki. „Strzelec” spóźnił się jednak o ułamek sekundy, ponieważ pozostający w centrum kadru „obiekt” zdążył się zorientować, że najprawdopodobniej znalazł się na czyjejś „muszce” i, chcąc nie chcąc, padł ofiarą tajemniczego fotografa na służbie – został utrwalony na kliszy fotograficznej przez któregoś z tak zwanych tajnych współpracowników (TW) tudzież kogoś z obstawy placówki dyplomatycznej.
Potem padło gdzieś pytanie o Katyń.
Potem – ponownie o powstanie warszawskie.
Potem padły pierwsze „strzały” przy użyciu „pocisków” większego kalibru.
Odtąd czuł, że jest podtruwany – „niewidzialna” ręka mogła być obecna i w laboratorium, w którym pracował (kostki „cukru” wrzucane do herbaty?), i na stołówce zakładowej, w której miał wykupione obiady ( „przyprawy” do potraw?), a może nawet w innych publicznych miejscach.
Odtąd chodził pobudzony, nie mogąc poradzić sobie z coraz mocniejszą palpitacją serca i wszechobecnym, narastającym napięciem.
Odtąd powoli przestawał nad sobą panować.
Tamtego feralnego dnia – 26 czerwca 1976 roku – był pracownikiem Zrzeszenia Przemysłu Ciągnikowego „Ursus”. Jako jedyny pracownik Centralnego Laboratorium Badawczego postanowił przed południem przystąpić do strajku robotników, który był odpowiedzią na ogłoszone dzień wcześniej przez rząd drastyczne podwyżki cen. Przerwał pracę, choć Bogiem a prawdą o żadnej przerwie nie mogło być mowy – w tym czasie na jego odcinku trwał przestój warunkowany czasowym brakiem dostaw nowych surowców oraz, co oczywiste, wynikający z tymczasowego braku nowych zleceń w wyniku porzucenia pozostałych stanowisk przez dużą część załogi.
Jego gest był symboliczny: w ramach własnego protestu (a może po prostu wiedziony ciekawością?) w pewnym momencie odwiesił na wieszak biały służbowy fartuch, opuścił przeszklone, przesłonięte długimi żaluzjami pomieszczenie laboratorium, wyszedł na zalany słońcem teren fabryki traktorów i usiadł bezpośrednio na rozległym – rozpościerającym się przed budynkiem dyrekcyjnym – trawniku wśród setek kolegów i koleżanek.
Tuż przed nimi stygły, zatrzymane nieco wcześniej przez rozwścieczonych robotników, pociągi dalekobieżne (w tym jeden międzynarodowy), choć Bogiem a prawdą za sabotażem w postaci rozkręcania szyn na czterotorowej magistrali kolejowej stali, zgodnie z utajnianą informacją, akurat nie członkowie załogi Zakładów Mechanicznych „Ursus” – lecz pracownicy prywatnego warsztatu samochodowego z pobliskich Gołąbek.
Czy mogła to być, i czy była, jedna z wielu prowokacji przygotowywanych przez „stróżów” bezpieczeństwa zewnętrznego, a więc rodzaj kija raz po raz wkładanego w szprychy rozpędzonego, gierkowskiego koła w maszynie opatrzonej hasłem: „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”?
Czy mógł to być, i czy był, rodzaj wielkiego widowiska plenerowego, w którym główną rolę odegrać miał – traktowany w sposób instrumentalny – naród? A właściwie ta jego część, która była najmłodsza, która legitymowała się gorącymi głowami i która w bieżącym pochodzie dni i nocy kroczyła na czele ciżby, starając się utrzymać szybkie tempo przemarszu, sprężysty krok i unoszący się wysoko ponad nią na długich drzewcach transparent: „Gierek – młodzież, młodzież – Gierek”?
Jak właściwie wyglądał ów legendarny strajk? I czy ojciec – naonczas trzydziestosześcioletni obywatel jednego z dużych krajów tak zwanej demokracji ludowej i laborant, na którego oczach powoływano do życia ciągnikowego giganta produkcyjnego o nazwie Ursus
Z jego perspektywy fajerwerkowy mógł być, i był, przede wszystkim prolog tego przedstawienia, w którym głównym bohaterem stał się snop iskier towarzyszący przyłożonej do kół elektrowozu EP05–22 pomarańczowej spawarce. Kolejne akty nie posiadały już tego nerwu dramatycznego i wydawały się raczej prozaiczne. Nienadające się do przyszłych podręczników. Nudne. Oto wszyscy – jakby uczestnicząc w chocholim tańcu Wyspiańskiego – ino stali, siadali, ponownie wstawali, siadali i chodzili. Nikt niczego nie wykrzykiwał. Nikt niczego nie deklamował. Nikt niczego nie ogłaszał. Wszyscy zdawali się czekać na wielki epilog, którego gong historii wciąż nie chciał nikomu ogłosić.
Zatem i on sam robił to samo.
Wstawał z trawnika. Siadał. Wstawał. Siadał. Wstawał. Wreszcie z nudów zaczynał to tu, to tam spacerować. Niestety. W jego przypadku napięcie powoli zaczynało dotkliwie dawać znać o sobie. Rosło i rosło. Wzmagała się palpitacja serca. W końcu poczuł, że nie może dać sobie rady ze sobą (czyżby zaczynały równolegle działać tajemnicze kostki „cukru”, wrzucone – czego nie można wykluczyć – także i dzisiaj do jego własnej, zaparzonej w szklance i pozostawionej na służbowym stoliku herbaty?!). Rzucił się do ucieczki. Wiedziony intuicją postanowił powrócić do swojej pracowni. Wpadł do dyspozytorni i – nie wiedzieć po co – na biurku życzliwej mu pani Heleny Sz. położył portfel. Wyglądał naprawdę niedobrze.
Pani Helena Sz. udała się z nim do kierownika.
Pan Lucjan M. udał się z nim do przychodni na ulicy 1 Maja, a więc ulicy – o, ironio – przypominającej w swej nazwie o konieczności szacunku dla Ludzi Pracy (i nie tylko w wytypowanym przez państwo dniu ich święta). Ten sam pan M. zadbał także, aby jego podwładny po otrzymaniu skierowania bezpiecznie dotarł do nieodległego podwarszawskiego szpitala.
Pani Z. przywitała go w progach pawilonu
Po jego przyjęciu zaczęto zapewne rejestrować kolejne „polityczne” ofiary z dotkliwymi urazami na ciele i psychice. Ostatnia osoba dotarła już następnego dnia. Był to młody robotnik, który poinformował o epilogu protestów w Ursusie i Radomiu: milicja i ZOMO dokonały pacyfikacji fabryk, większość pracowników przeszła przez „ścieżki zdrowia” (polegające na metodycznym zadawaniu bólu przy pomocy gumowych pałek), a ówczesny
Pani Irena R. z domu K. – po upływie pewnej partii wody w pobliskiej rzeczułce – pozwoliła sobie zatroszczyć się o jego zdrowie, przywożąc wraz ze swoją matką dosyć dużą porcję świeżych truskawek. Te cudne, czerwone – pachnące prawdziwą wolnością – owoce rozdawał później wszystkim pacjentom na swoim oddziale, zapewne w myśl zasady: dla każdego po równo i według jego potrzeb. Oto przyszło mu stać się jedną z pierwszych ofiar historycznego Czerwca, która w pełni poznała, jak w krainie nad Wisłą i Utratą smakuje komunizm tudzież socjalizm z ludzką twarzą. I która, dzięki wspomnianym owocom, mogła poszczycić się błyskawicznym powołaniem do życia w pełni własnej, kameralnej Czerwonej Alternatywy.
I choć tego „pionierstwa” nikt nigdy nie mógł mu zazdrościć i nie zazdrościł – Bogiem a prawdą pełnego współczucia również raczej nie otrzymywał.
Do rodzącej się Solidarności nie przystąpił, ponieważ uważał, że nie może przynależeć do związku zawodowego zrzeszającego i ofiary represyjnego ustroju państwa, i – o zgrozo! – przemalowujących się naprędce bezpośrednio na jego oczach… katów.
W ramach prozaicznej solidarności koleżeńskiej tamtego feralnego dnia – tuż przed opuszczeniem terenu zakładu pracy – poprosił wspomnianego pana Lucjana M. o pomoc w zwrocie podłużnego, zamkniętego w granatowych okładkach z logotypem PLL LOT, blankietu uprawniającego do odbycia projektowanej wcześniej podróży (w ostatnich dniach czerwca 1976 roku) na pokładzie samolotu na odległy jak mityczna Arkadia Półwysep Apeniński.
31
Poniekąd stworzona i ułożona przeze mnie z owych miniatur mozaika stanowi świadome nawiązanie do twórczości Tadeusza Różewicza. Parafraza tytułu jego zbioru wierszy Matka odchodzi (1999) miała już miejsce (vide Tadeusz Dąbrowski, Ojciec odchodzi). Teraz czas na mnie. O ile w przypadku całego dorobku Różewicza jego bohater liryczny konstatuje „śmierć Boga”, jednocześnie jakby jednak wypatrując Jego ewentualnych śladów, o tyle mój bohater, spajający swoją osobą wszystkie części cyklu, zdaje się podążać w kierunku odwrotnym: twierdząc, że „Bóg istnieje”, jednocześnie wydaje się żyć jak ateista albo agnostyk. Czy nie jest to postawa typowa dla polskiego katolicyzmu, który słowa polskiego papieża i innych przewodników duchowych „słyszy”, lecz w rzeczywistości ich „nie słucha” (nie wciela w życie) i poprzestaje na własnym, świeckim, dotychczasowym dobrostanie? Może więc lepiej, wzorem Różewicza, przyznać się do własnej wiary i niewiary – i tylko pytać?… Może dopiero wtedy pojawi się szansa na to, że ta prawdziwa „wiara w coś więcej” zapuka do naszych drzwi? „Ta wiara, która nigdy nie była odpowiedzią – lecz tylko pytaniem” (Leszek Aleksander Moczulski).
Mój
Mój
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Oto
Wreszcie
Czegóż chcieć więcej?!…
Mój