Świat ustanowiony w języku tylko teoretycznie stanowi nieskończoną kombinację liter i zdań, a z niepojętego, kosmicznego rezerwuaru wyobraźni może zaczerpnąć, ile chce; i tylko teoretycznie może bez końca obracać i multiplikować podobne historie, nie wyczerpując swoich zasobów składni, metafor i epitetów opisujących postacie lub miejsca. Literatury – dobrze napisanej, rozumiejącej prawa gatunku, w jakim się porusza, i tematu, jaki czytelnikom przedkłada – zawsze strzegą delikatne granice. I owszem, opłaca się poza nie wychodzić, szlifując nieodgadnione dla innych – zwłaszcza w przypadku debiutów – cechy swojego stylu. Wszystko to jednak pod warunkiem, że autor potrafi panować nad materiałem, który wprawia w ruch.
Czy to się udało Katarzynie Groniec w Kundlach, debiutanckiej prozie artystki znanej do tej pory jako ceniona piosenkarka? Z jednej strony już na początku muszę przyznać, że to rzecz napisana z pomysłem i bardzo dobrym „uchem” do języka polskiego (a jakże!); w starannym, wręcz doskonałym rytmie zdań, którego mógłby pozazdrościć debiutantce niejeden dzisiejszy autor i autorka z kraju nad Wisłą (a proza polska napisana w pewnym rygorze melodii to już coś! Zwłaszcza dzisiaj – w dobie wielu „głuchych” prozaików). Z drugiej strony – książka jest którymś z kolei już prozatorskim (choć wiele tu poetyckich środków wyrazu) opracowaniem tematu powojennych i przesiedleńczych traum z okresu
Książka Groniec gatunkowo stara się być powieścią, choć widać od pierwszych zdań, że najbardziej zależy autorce na dotknięciu czegoś prawdziwego i na osadzeniu czytelnika w konkretnych miejscach i w czasach. A nawet nie w miejscach i w czasach, lecz w pewnych idiomach miejsc i czasów, w których tytułowe „skundlenie” było konsekwencją dramatycznych wydarzeń w historii: wojen, obozów, prześladowań ludzi z powodu obcości ich języka, religii, pochodzenia kulturowego. Z jednej strony wydaje się, że o wiele łatwiej jest pokazać to dzisiaj w przestrzeni, gdzie o język i tożsamość narodową mieszkańców nadal toczą się bitwy – jak Śląsk, kraina autorce znana najlepiej (Groniec urodziła się w Zabrzu w 1972 roku). Z drugiej: od początku widać, że kompozycją tekstu rządzi coś innego niż sama geografia i historia tej części Polski, że przeszłość – jej ślady, skrawki, i dzisiejsze, niepełne, wymieszane reprezentacje – autorka chce pokazać inaczej.
Świata przedstawionego w Kundlach nie stanowią konkretne miejsca na mapie – choć symboliczną ramą terytorialną opowieści jest rzeczywiście Śląsk, ze szczególnie zaznaczonym tutaj Toszkiem, gdzie przed wojną wybudowano dom wariatów – lecz to, co powstaje w ścierających się ze sobą dźwiękach języka różnych narodowości, religii i ras stłoczonych po
Dom, jego najważniejszą psychiczną i symboliczną reprezentację, Groniec lokuje w przestrzeni języka. Ale tam również wszyscy lokujemy nasze ludzkie poczucie wspólnoty z innymi. Język jest naszym narzędziem do wyrażania emocji, szukania sensu życia. Dlatego Hedwig (Jadwiga), którą wspomina w cytowanym fragmencie narrator (opowiadając jednocześnie o innej bohaterce – Sophie, która wyjdzie za „Prawdziwego Polaka” i zapisze się do chóru w kościele w Toszku, dawnym, niemieckim Tost), odejdzie w ciszy, „wpatrując się w rozłożysty stary jesion za oknem”. A umrze w mieszkaniu w Hamburgu, do którego bohaterka wyjedzie z Polski tuż przed stanem wojennym, mając nadzieję na porozumienie z innymi – „nur Deutsche”. Niestety tak się nigdy nie stanie.
Cisza to w Kundlach rzecz najbardziej tajemnicza, koncept wart wielorazowej interpretacji. Owoc zapewne muzycznej, a teraz również literackiej medytacji autorki. To jednocześnie stan dający ulgę w kakofonii dźwięków, kojące doświadczenie zmysłowe, ale również symboliczne miejsce, w którym za życia zamykają się ludzie niemogący porozumieć się z innymi. Raj i piekło jednocześnie. Z jednej strony wydaje się, że nie ma w ludzkim świecie egzystencji poza językiem. Dlatego bohaterowie powieści umierają w ciszy (wpatrując się w naturę jak Hedwig, topiąc się w rzece Donau jak Romowie, Alma i Andreas, razem ze swoim nienarodzonym dzieckiem) albo żyją, choć z poczuciem martwoty wewnątrz. Z drugiej strony w powieści cisza bywa czymś znacznie więcej niż brakiem dźwięków. Jest przestrzenią iście kosmiczną, próżnią podobną do tej z wiersza Dziewczyna Leśmiana – potencjalnie płodną, czymś jednocześnie osobowym, ale i zwykłym nic. Pustką, ale wyniesioną do którejś potęgi, ciszą, ale metafizyczną. „Odwieczna cisza jest żywa i tylko w ciszy kiełkuje obietnica, że można się rodzić i umierać, i rodzić, i umierać, i tak w kółko, i tak sprytnie, że nikt niepożądany nie zauważy pojawiania się i znikania, jak nie zauważa się tykania zegara, mikrosekundowego upływu czasu, którego przecież nie ma, a jednak jest, bo doprowadza wszystkie stworzenia do granicy, za którą przestaje istnieć w tej ledwie przez siebie wypróbowanej formie”.
Ta gra, która ciągnie się przez całą powieść – gra, w której coś lub ktoś „jest” i „nie ma” tego/jego/jej jednocześnie w świecie – jest istotowo związana z całą oryginalną, autorską wizją świata przedstawionego, ale i z wizją ludzkiego życia w ogóle (czy możliwą w przyszłości?). A jest to sprawa cokolwiek niezwykła – na gruncie egzystencjalnym, ale i estetycznym. Od bycia i nie bycia, ale również od czasu kiedyś do czasu teraz (od dawnego dzieciństwa do teraźniejszej starości) oddziela powieściowe postaci cienka warstwa. Czym ta warstwa jest? Wspomnianą „najświętszą ciszą”, kosmiczną zagadką czasu, nieodkrytą jeszcze przez człowieka? Tykaniem zegara, który można oszukać, mikrosekund, przez które można się prześlizgnąć? Narrator powieści nie precyzuje tego ani nie dopowiada, pozwalając pracować wyobraźni czytelnika. Pytać, czy możliwe byłoby naprawdę takie życie: jednoczesne, symultaniczne (symfoniczne), nie tylko w ograniczonych ramach ludzkiej pamięci.
Narracja Kundli co chwilę cofa się i przyspiesza, wraca do różnych momentów z życia bohaterów, ocala ich i uśmierca jednocześnie. Powtarza węzłowe zdarzenia jak – wypisz, wymaluj – dobra orkiestra podczas wykonywania symfonii. Tak samo nasze geny wypychają na zewnątrz sytuacje sprzed lat, mutują obrazy i wracają do szczególnych gestów, zapachów i smaków z doświadczeń przodków. Groniec patrzy na pamięć – zwłaszcza na pamięć zdarzeń, które chciałoby się na zawsze wymazać – inaczej. Przemyśliwuje i przenicowuje ją muzyką. Taka proza – tak dobrze skomponowana – nie zdarza się przypadkiem w książce debiutantki. Zwłaszcza debiutantki, która dobrze rozumie, czym jest refren. Wypada więc tylko zakrzyknąć: brawo!