Ważne jest tylko to, że w twoim życiu może nadejść tysiąc dni, w ciągu których nie zdołasz napisać ani jednej strony.
Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni
Nad tą najdziwniejszą z dziwnych paraautobiografią (?) autora zmarłego trzy lata po jej opublikowaniu (14 czerwca 1969, Wiesbaden) przez pół wieku przechodziła niejedna gwałtowna burza, ale żadna dotychczas nie tknęła i nie naruszyła „walorów smakowych” dzieła, które, przystrajając gniew i gorycz emigranta w fajerwerki literatury, czyta się wybornie, jednym tchem. Przyznaję, że akurat mnie w Pięknych dwudziestoletnich, arbitralnym kalejdoskopie wspomnień, najbardziej smakują „rodzynki” – powstałe ze zderzenia nazwisk powszechnie znanych i szanowanych z drapieżnymi, idącymi pod prąd i szczerymi sądami na ich temat, wyrażanymi przez wciąż młodzieńczego, nie mającego nic do stracenia autora żyjącego na walizkach. Będą to prawie wyłącznie nazwiska polskie i przeważnie z obszaru literatury i filmu, bo ten właśnie obszar kultury Hłasko od dzieciństwa, od kiedy „matka podsunęła mu książkę do czytania”, a ambasada amerykańska zaprosiła na filmy, sobie upodobał. Dodajmy, że był czytelnikiem namiętnym, zadaniowym, a kinomanem, jak całe jego pokolenie, fanatycznym, co dzisiaj, w epoce Netflixa i energetyków, brzmi raczej egzotycznie i staroświecko. Myślę, że samo otwarcie Pięknych dwudziestoletnich brzmi dzisiaj, zwłaszcza dla młodych, równie egzotycznie i staroświecko – i może dlatego tak mi się podoba…
Jak na bezideowego cynika, alkoholika, sprzedawczyka, „primadonnę jednego tygodnia”, paszkwilanta, brutala, wroga ludu pracującego miast i wsi, wreszcie zdrajcę ojczyzny (tak u „Skiza” Zbigniewa Wasilewskiego z „Trybuny Ludu” i w ocenie ministra Włodzimierza Sokorskiego) – strasznie to synowskie jakieś, liryczne i sentymentalne! Albo ktoś tu kłamie zacietrzewiony na życzenie KC Partii, albo ktoś tu po mistrzowsku się kamufluje, ściemnia, znieczula i diablo dobrze nas czaruje…
Napisałam „będą to prawie wyłącznie nazwiska polskie”, mając na myśli pierwszy desant Amerykanów po ’56 roku z papą Hemingwayem na czele (u którego terminował m.in. w nauce dialogu zwany „Hemingwayem z Koluszek” Hłasko). Polacy, wściekle głodni literatury innej niż produkcyjna, niż radzieckie powieści o bohaterach pracy i walki, rzucili się na świeżo zamówiony u Bronisława Zielińskiego przekład Komu bije dzwon z chwytliwym mottem z anglosaskiej poezji metafizycznej i pięknym, dźwięcznym tytułem. Republikańska Hiszpania miała u komunistów wysokie notowania (jak również przegrana Komuna Paryska w dziewiętnastowiecznej Francji zżeranej przez Kapitał), a do tego poszła fama, że republikański generał z Brygad Międzynarodowych, niejaki Golz, to wypisz wymaluj nasz generał Karol „Walter” Świerczewski, „człowiek, który się kulom nie kłaniał”. Wszystko to razem złożyło się na niebotyczną czarnorynkową cenę książki, w której praktycznie nic się nie dzieje, ludzie gotują, żrą i ględzą, a dynamitard Robert Jordan gada sentymentalne dyrdymały, tkwi godzinami w śpiworze między nogami Hiszpanki Marii, zamiast w innym miejscu, na moście zakładać swój śmiercionośny, nie życiodajny, ładunek. Okazało się, że przy braku głębszego rozeznania można nas nabrać nawet na popaździernikową „odwilż”. W polityce dowodzą tego Władysław Gomułka oraz dzieje pisma „Po prostu”, w kulturze bezkrytyczny zalew zachodniej szmiry i tandety, łykanej jako towar luksusowy z Lepszego, Wolnego Świata.
Bardzo przytomnie Hłasko pisze:
Widać tu, że Hłasko ma dość tej przedziwnej perwersji, przewrotności iście diabelskiej, bo za chwilę powtarza to samo, niesiony przez bezsiłę nagiej emocji:
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]