W Warszawie Weisera… długo szukałem po księgarniach. W końcu książkę zdobyłem i wracając do domu zatłoczonym autobusem, od razu otworzyłem, ciekawy, jakie jest jej pierwsze zdanie. „Właściwie jak to się stało, jak do tego doszło, że staliśmy we trójkę w gabinecie dyrektora szkoły, mając uszy pełne złowrogich słów: «protokół», «przesłuchanie», «przysięga», jak to się zdarzyło, że tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliśmy się oto po raz pierwszy oskarżonymi…”. Obiecujący początek. Nie przestawałem czytać, w domu czytałem dalej, aż do ostatniego słowa. Ta powieść musiała być pisana w natchnieniu. „Książka tak dobra – powiedział ktoś – że aż budzi lęk”. Historia oficjalnego śledztwa prowadzonego w 1957 roku na Wybrzeżu w sprawie zaginięcia Dawida Weisera, chłopca o nieznanym, prawdopodobnie żydowskim pochodzeniu, splata się z historią prywatnego dochodzenia, jakie po latach podejmuje w tej sprawie jeden z jego rówieśników i „wyznawców”. Kim naprawdę był Weiser, który swoim kolegom – synom robotników z Gdańskiej Stoczni – wciąż jawił się jako ktoś inny? A przede wszystkim, co się z nim stało? Paweł nie dawał na te pytania odpowiedzi. Czytelnik musiał szukać ich sam. Byłem zachwycony. Wiernie odtworzona rzeczywistość i metafizyczny wymiar – taką właśnie literaturę cenię najbardziej.
Pierwszy raz rozmawiałem z nim na Wybrzeżu. Na plaży w Sopocie pokazał mi swoje ulubione miejsce, daleko od mola. Rozmowa nie była udana. Dwa czujne psy obwąchiwały się nawzajem. Paweł robił wrażenie nazbyt na sobie skupionego, był bardzo nieufny. Jako pisarz znał swoją wartość i chyba obawiał się, że spotka go lekceważenie. Wkrótce lody zostały między nami przełamane.
Drugą, wydaną tym razem w londyńskim Pulsie, książkę Pawła, Opowiadania na czas przeprowadzki, sam przygotowywałem do druku. Paweł nie obniżył poziomu, co często zdarza się po błyskotliwym debiucie. Opowiadania były świetne, dwóch pierwszych nie waham się nazwać arcydziełami. Zwłaszcza drugie, Winniczki, kałuże, deszcz, mogłoby być ozdobą każdej współczesnej antologii najpiękniejszych opowiadań świata.
Co to opowiadanie mówi o swoim twórcy? Przenosimy się raz jeszcze do matecznika Pawła. Gdańsk‑Wrzeszcz, nieopodal kościoła Zmartwychwstańców. Deszczowe, parne lato. Narrator, kilkunastoletni chłopiec, jest „samotny i szczęśliwy”. Jego ojciec, inżynier wyrzucony z pracy w Stoczni za nieprawomyślność też jest samotny, ale na szczęśliwego nie wygląda. Żeby utrzymać rodzinę, podejmuje się różnych zajęć: z początku sprząta kolejowy dworzec, później zbiera kupowane na eksport do Francji ślimaki winniczki. Syn zaczyna mu pomagać, przeczuwając, że nie będzie to tylko zwykłe zarabianie pieniędzy. Któregoś dnia obaj szukają winniczków na wzgórzach Emaus (historycznym osiedlu w Gdańsku). Chłopcu przypomina się biblijna opowieść o drodze do Emaus, po której razem ze swoimi uczniami szedł nierozpoznany przez nich, zmartwychwstały Chrystus. „– Czy sądzisz, że mógł tędy przechodzić? – zapytałem ojca, a wtedy on, zamyślony głęboko, oderwał wzrok od liści, trawy i winniczków, i mówił spokojnym głosem, że wszystko jest możliwe […] równie dobrze można widzieć coś, co nie istnieje, jak nie widzieć czegoś, co właśnie istnieje […]. Ale rozumiesz – ślimak powędrował do koszyka i poczułem dłoń ojca na ramieniu – że istnieje ktoś, kto dba, abyśmy nie błądzili. Kto wskazuje drogę. – Bóg? – zapytałem?”
Oczekiwanie na znaki dane przez Boga wyczuwalne jest prawie w każdym utworze, jaki Paweł napisał. Bóg istnieje, ale Bóg milczy, a poznanie Jego natury przekracza nasze możliwości. Wszystko, co o Nim mówimy, jak Go rozumiemy, jak Go postrzegamy, jest tak samo prawdziwe jak nieprawdziwe. Zapytałem kiedyś Pawła, czy zna wydane w Polsce pisma Pseudo‑Dionizego Areopagity. Ten tajemniczy mędrzec twierdził, iż poznanie Boskiego świata może dokonywać się jedynie w mistycznej niewiedzy, a jednocześnie zadziwiał bliską pewności intuicją, że świat znany nam z doświadczenia nie jest ostateczny.
Zafascynowany zagadką niedostępnego Boga, Paweł żadnej zagadki nie dostrzegał w Kościele, zwłaszcza w jego aroganckich, butnych kapłanach, takich jak prałat Henryk Jankowski, ostentacyjnie obnoszący się ze swoim bogactwem. Słuchając, jak w kapiących od złota szatach poucza on zbłąkane owieczki, Paweł nie ukrywał publicznie swego zdania, że ksiądz Jankowski „przemawia jak gauleiter, gensek, nie jak kapłan”, nie rozumie Ewangelii i przeciwstawia się nauczaniu papieskiemu. W roku 2005 prałat wytoczył Pawłowi proces o naruszenie dóbr osobistych. Przegrał go i obciążony został kosztami postępowania.
Mówiono o nim, że w dzisiejszych czasach jest pisarzem zbyt tradycyjnym, wręcz anachronicznym, że „nie dotrzymuje kroku”. Paweł wyróżniał się brakiem pisarskiej kokieterii w stosunku do młodszych generacji. Nie schlebiał obcej mu mentalności. Nie ścigał się z nikim na popularność. Dwa dni po jego śmierci jakiś, pożal się Boże, dziennikarz „od literatury” w obłudny sposób wyraził ubolewanie, że w ostatnich dziesięciu latach „Huelle napisał tylko trzy książki”. A ile powinien? Najlepiej dziesięć, nieprawdaż? Dziennikarz częściej mógłby wtedy szperać w Internecie, by wycytować wszystko, co tylko tam wyczyta. Paweł nie znosił takich ludzi. Przygnębiał go zanik zdolności do trwałej uwagi, skupienia, czytania ze zrozumieniem, namysłu nad tym, co się przeczytało. „Nie chcę żyć w takim świecie – powiedział w jednym z ostatnich wywiadów. – Nie jest to mój świat”.
Być może jest za nami, idzie z tyłu,
Podąża krok w krok i słychać to niczym
Kobiece obcasy, w pustej uliczce,
Wieczorem.
Może gdzieś powyżej, ale wtedy jest
Niewidzialne i tylko niektórzy mogą
Ujrzeć czasami światło.
Wówczas piszą traktaty albo milczą do śmierci
Z przerażenia. Niezwykłe muszą być takie chwile,
Niewyobrażalne wprost.
Dawniej byli tacy, którzy przez całe życie
Badali sprawę, tracili młodość, wzrok, majątek,
Ale też nie wiedzieli.
Od takich pytań można zwyczajnie oszaleć:
Jedyna pewność, to ta, że nie ma żadnej
Pociechy ani odpowiedzi.