Choć od śmierci Czycza minęło już ponad ćwierć wieku, to jest on stale pamiętany, o czym zaświadcza kolejna książka o nim i o jego twórczości – Sanisław Czycz. Za bramą gasnącego sierpnia. Wcześniej, niedługo po jego śmierci, ukazała się książka wspomnieniowa Krzysztofa Lisowskiego, później zajęli się jego twórczością badacze literatury (książki Jacka Rozmusa, Doroty Niedziałkowskiej i Piotra Mareckiego). Swego rodzaju snobizm na znajomość Czycza rozpętali jakieś dwadzieścia lat temu, wówczas młodzi, pisarze związani z kwartalnikiem „Ha!art”, za co im chwała.
W nowej książce zebrane są teksty, które – jak czytamy we wstępie – były zaprezentowane „podczas krzeszowickich i krakowskich spotkań w ramach Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej Stanisław Czycz. Literatura, malarstwo, muzyka, nowe media. W 25. rocznicę śmierci pisarza”. Wśród ich autorów jest większość badaczy, którzy od lat zajmują się twórczością Czycza: Dorota Niedziałkowska, Justyna Urban, Jacek Rozmus, Bogdan Rudnicki, Tomasz Ryrych, są pisarze, którzy znali go osobiście, jak Adam Komorowski i Waldemar Żyszkiewicz, i tacy, którzy nie mogli go znać (Dawid Szkoła). Jest też zapis panelu zbierającego bliższych i dalszych znajomych pisarza, którzy w swoich wypowiedziach pokazali Czycza najczęściej od strony anegdotycznej – prof. Bronisław Maj, Adam Macedoński, Leszek Długosz i inni.
Jestem pewien, że żywe wspomnienia o Czyczu zachowali wszyscy, którzy go znali, choć był człowiekiem „osobnym”. Tę jego osobność analizuje Dawid Szkoła, pokazując Czycza na tle czasów, które uformowały go jako człowieka i w konsekwencji jako pisarza. Podkreśla, że należał „do pokolenia ludzi, którzy dorastali w czasie rozpadu świata i jego brutalnego kształtowania się na nowo”. Czycz w 1939 roku miał dziesięć lat, może nie ze wszystkiego zdawał sobie sprawę, ale wiele widział i rozumiał (w miarę upływu czasu coraz więcej), a na dodatek był bardziej wrażliwy niż inni. Myślę, że już wtedy opuściło go przekonanie, że reguły działania świata są ustalone raz na zawsze, a co za tym idzie – gdy już zainteresował się literaturą – że wierzyć można literaturze, która ten świat opisuje.
Tomasz Gruszczyk, odwołując się do opowiadania Ajol, stwierdza, że Czycz opisywał literaturę „jako sztuczne uniwersum społecznych mitów, obiegowych fraz i opisowych systemów”, które nie oferuje „sensownej komunikacji”, a jedynie „banalne konstrukcje znaczeniowe”. Szkoła, analizując twórczość Czycza, nawiązuje – wzorem Tomasza Burka – do koncepcji outsidera, którą sformułował Colin Wilson w niebywale u nas słynnej na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych
Jakkolwiek więc Czycza opisywać, jakichkolwiek formuł użyć, zawsze wychodzi na wierzch to, że był pisarzem osobnym i duchowo, i warsztatowo, ale też zanurzonym w środowisku literackim, a wcześniej w krzeszowickiej grupie koleżeńskiej. Jego osobność nie była radykalna, nie manifestował jej na co dzień, choć pielęgnował ją w sobie – tak mi się wydaje.
To wszystko składało się na jego niezwykłość i na to, że wszyscy go po prostu bardzo lubili. Był jednocześnie kimś wyjątkowym i zwyczajnym. Przez ponad dwadzieścia lat życia w Krakowie nie poznałem kogoś, kto by go nie lubił, i nie spotkałem wśród tych, którzy go znali, kogoś, kto mówiłby o nim inaczej niż Staszek. Z jednej strony wszyscy ludzie związani z literaturą wiedzieli, że Czycz jest pisarzem wybitnym, jednym z największych, jeśli nie największym reformatorem języka polskiej prozy, a z drugiej nikomu nie przychodziło do głowy, by kłaniać mu się z daleka, traktować go jak mistrza i literacką wielkość. Był Staszkiem i sam, póki jeszcze nie zaczęły się jego stany depresyjne, skracał towarzyski dystans i bez żadnych ceregieli przechodził z młodszymi o pokolenie na „ty”, traktując to jak rzecz najzwyklejszą pod słońcem. I nikogo to nie dziwiło, bo jakoś było dla wszystkich oczywiste, że choć lata płynęły, choć jego literacki dorobek ważył coraz więcej w sensie artystycznym, był Czycz cały czas zwyczajnym facetem z Krzeszowic. Z chłopackim urokiem, z prowincjonalną skromnością, ubranym w zwykłą flanelową koszulę, jaką pewnie też nosił, gdy pracował w młodości jako elektryk.
I tu jest chyba ukryta tajemnica twórczości Czycza – pomiędzy wystylizowaną a czasami niedbałą elegancją pisarzy i „flanelową” zwykłością autora Anda. On wniósł do wysokiej literatury zwyczajność, która była w jego naturze. Wprawdzie nie miał formalnego wykształcenia ani udokumentowanych jakimiś świadectwami kompetencji literackich, ale wystarczy wczytać się w to jego pierwsze i do dzisiaj najsłynniejsze opowiadanie And, by się przekonać, że w jego kunsztowną kompozycję wpisany jest też opis procesu „dojrzewania do literatury”, od początkowego potraktowania przez narratora wiersza jako magicznego zaklęcia, po świadome wykorzystanie cytatu z Ziemi jałowej T.S. Eliota, napomknienia o surrealizmie czy wykazanie się znajomością poezji Bolesława Leśmiana.
Poruszał się swobodnie w świecie kultury wysokiej, był oczytany, ale – jak już tu wspomniano – doszedł do wniosku, że literatura jest odklejona od prawdziwego świata, że tworzy swój własny, skłamany i konwencjonalny. Jego zamiarem było stworzenie takiej prozy, która powstawałaby z języka, jakim mówi się na co dzień, i która pokazywałaby chaos świata, jego strukturę. Inaczej i najkrócej mówiąc, starał się zaprojektować i stworzyć taką literaturę, która nie będzie się różniła od życia, które jest przedmiotem opisu. Zdawał sobie przy tym sprawę, że struktura języka mówionego jest zupełnie inna niż literackiego i jego użycie w literaturze powoduje szereg komplikacji, z których najbardziej widocznymi są zakłócenie potoczystości opowieści i zburzenie gramatycznej poprawności zdań. To była cena, jaką jego proza płaciła za wierność codzienności i swoją zwyczajność.
Adam Komorowski ujmuje to w krótkim zdaniu: „Czycz podjął się próby literackiego świadczenia nagiego życia”. I dodaje, że Czycz był bardziej radykalny niż Antoni Czechow, Franz Kafka, Robert Walser czy Juan Rulfo, bo oni „nie poddawali swojego języka takim torturom, by zbliżyć go do samego życia”. Opisując proces tych „tortur” i kierunek dążeń Czycza, Komorowski trafnie dostrzega, że pisarz zbliżył się do „granicy stworzenia zupełnie nowego języka”, i rozważa, czy przy pomocy jego narzędzi możliwe jest doświadczenie i opisanie zetknięcia z transcendencją. Otóż jest – pokazanie „metafizycznego niepokoju” przez „szczeliny” w zasłonie trywializacji nazywa mistrzostwem i porównuje do osiągnięć na tym polu Martina Heideggera czy Simone Weil.
Pytanie, które mnie dręczy, kiedy myślę o Czyczu (którego miałem szczęście znać), to czy on się porwał na taki artystyczny radykalizm, bo nie zdawał sobie sprawy z tego, że taki program artystyczny zaprowadzi go na granicę literatury. Czy może ruszył tą drogą, bo uznał, że skoro ma się poważnie zająć literaturą, to na swoich prawach i tak, by stworzyć coś nowego pod każdym względem, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie za to zapłacić? Albo‑albo. Pewnie się nie dowiemy, jakie są odpowiedzi na te pytania. Nikt ich zresztą nie szuka – dwoistość wpisana jest w literacki program Czycza tak, jak wpisana była w jego życie.
No właśnie. Z jednej strony radykalny program literacki i radykalne działania artystyczne, a z drugiej życie codzienne. Z jednej – zweryfikowana już przez upływ czasu siła jego literatury, która nadal odbierana jest jako żywa oraz intrygująca, choć mogło się wydawać, że autor prozy (i poezji) odbiegającej od standardowego gustu literackiego będzie zapomniany jak na przykład Leopold Buczkowski, Teodor Parnicki czy Mieczysław Piotrowski, o których – niestety – pamiętają tylko badacze literatury. Z drugiej – człowiek skromny, właśnie osobny i wzruszający przywiązaniem do „małej ojczyzny”, z której się wywodził i która zastępowała mu cały świat (o tym też się wiele pisze w recenzowanej książce). Tak bardzo, że przed laty opowiadano w Krakowie, w którym przecież długo mieszkał, że nie był nigdy na Wawelu – wystarczała mu najbliższa okolica ulicy Krupniczej, przy której mieszkał, no i oczywiście rodzinne Krzeszowice.