Gadasz i gadasz, to wszystko, co potrafisz.
Raymond Queneau, Zazi w metrze
Pierwszy śnieg przyniósł zmianę – mniej użalałem się nad sobą, bardziej kombinowałem, jak nie marznąć. Mróz przycisnął i w hali były zaledwie dwa, może trzy stopnie. Chłopaki od wózków widłowych – wesołe towarzystwo z podwarszawskich wsi – częstowali nas, tych z biura, wódką. Nie broniliśmy się, trzeba było jakoś wytrzymać. Zacząłem żyć z dnia na dzień, to przynosiło ulgę. Znowu dobrze spałem, cieszyłem się na pogaduszki z koleżankami, na ich babskie historie. Jedna z nich mówiła: Słuchaj, te książki to tylko na chwilę, przed nami świetlana przyszłość! A potem ściągaliśmy rękawiczki, żeby zgrabiałymi rękoma wypisywać faktury – i jak tu się nie roześmiać?
Nawet chętnie zostawałem na wieczorne dyżury; pojawiali się wtedy tylko pojedynczy smętni kurierzy. Do obsługi wystarczył ktoś z biura i jeden z chłopaków z wózkiem. W pewien piątek nie było ruchu i z nudów wypiliśmy z takim jednym Witkiem chyba po pięćdziesiątce za dużo. Uciekł wzrokiem, kiedy zderzyliśmy się w drzwiach do kibla, potem spojrzał z ukosa, zaśmiał się i pocałował mnie. Jak zamykałem magazyn, już go nie było.
Następnego dnia nie przyszedł. Skręcało mnie z tęsknoty, ale modliłem się, żeby nie wrócił. Pan Bóg mnie wysłuchał. Po tygodniu chłopaki od wózków powiedzieli, że znalazł pracę w Ciechanowie. Zostanie u rodziców i oszczędzi na czynszu w Warszawie. Z mieszkaniami i z pracą było krucho – zazdrościli mu.
Ogarnęło mnie coś pośredniego między wstydem a chandrą, chętnie piłem na mrozie, o byle co się kłóciłem. To mniej więcej wtedy zerwałem nasz związek na odległość.
Wszystko albo nic! – rzuciłem do telefonu. Trzasnęłaś słuchawką.
Pamiętasz, wytrzymałaś szesnaście godzin. Oddzwoniłaś o czwartej nad ranem. Co robimy? – spytałaś. No to spakowałem rzeczy i pojechałem do ciebie do Berlina.
Byłeś taki mały, jak mama oddała cię na wychowanie do babci – powiedziała Ania.
Byłem większy, miałem trzy miesiące.
Rodzice przyjeżdżali na weekend. Mama robiła mi amicą zdjęcia: na rękach u babci, na kocyku w ogrodzie, najwięcej w wózku z wiklinową plecionką. Widziałem te zdjęcia wiele razy. Może dlatego wydaje mi się, że moim pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa jest widok z głębi wózka – wszystko dalekie, zamazane, dokładnie widzę tylko plecionkę. Dużo bardziej podoba mi się moje późniejsze zdjęcie: mam może cztery lata, stoję ubrany po domowemu przed masywną zieloną (na fotografii szarą) bramą domu dziadków w Chałupkach (tak się nazywa miejscowość przy czeskiej granicy, gdzie spędziłem pierwsze lata). To moje najlepsze zdjęcie. Przedstawia po prostu mnie.
Gdy skończyłem pięć lat, rodzice wzięli mnie z powrotem do siebie do Opola. Przeczuwali, że będą ze mną kłopoty w szkole i posłali mnie do przedszkola, żebym się trochę oswoił z dziećmi. Uparłem się, żeby babcia pojechała ze mną. Została już u nas. Zaczęła chorować, zmarła na chorobę Parkinsona, nim poszedłem do pierwszej klasy. Dziadek został w Chałupkach i żył dalej sam, troszkę popijał, aż zmarł na raka wątroby.
To nie była moja ostatnia przeprowadzka. Najpierw z rodzicami do domu jednorodzinnego pod miastem, potem w wieku osiemnastu lat na studia do Warszawy, później do Anki do Berlina. W Berlinie już teraz mieszkam najdłużej – dobre pół życia. Siedzę sobie przy oknie i gapię się na wkurzających, wzruszających, mrukliwych palaczy z dzieckiem.
Nie pamiętam, żebym nienawidził moich prześladowców. Czułem nawet trochę fascynacji, że są aż tak silni i bezczelni. To był mój błąd. Trzeba się było postawić i dostać w zęby.
Gdzie są dzisiaj ci moi nieprzyjaciele?
Zastanawiam się, czy wątroba im już wysiadła, są po amputacji, ledwo ciągną na zasiłkach czy może po prostu zapili się na śmierć. Z wyjątkiem oczywiście tych paru, którzy zostali szefami koncernów. Z nimi jestem w dobrej komitywie.
Pijmy wino za kolegów do dna!
Jeden z moich bratanków zupełnie się nie udał, jedyny w całej rodzinie. Żaden tam asperger – wystraszony ciamajda. Jako nastolatek wyjechał z rodzicami do Belgii. Dostał solidnie w kość od głupich gówniarzy z osiedla socjalnego i ze szkoły na przedmieściu. I jak się to mówi, coś w nim pękło. Zamknął się w swoim pokoju z komputerem i tak już zostało. Ciągali go nawet po psychologach, wszystko na nic.
Nie zawsze tak było. Wcześniej wymyślał najdziksze zabawy, był królem psikusów. Niezły charakterek. Po pierwszym dniu szkoły powiedział: Nie pójdę tam więcej. To chyba za karę wycięli mu migdałki. Na starszych rodzinnych zdjęciach tylko jego widać, inni wyblakli i nudni. No chłopak z kosmosu!
Teraz chodzi z mamusią do sklepu – taki podstęp, żeby choć na chwilę pobył na świeżym powietrzu.
Gdzie się podział jego rozbrajający, zaraźliwy śmiech? Kiedy się będzie wreszcie całował po kątach i ściągał dziewczynom majtki?
Parę lat później, gdy brat pojechał do Wrocławia na studia, wszystkie domowe obowiązki spadły na mnie. Pewnego lata miałem pomalować piwnicę, ojciec kupił jakieś toksyczne nitro. Słaniałem się w oparach, machałem pędzlem i rzucałem kurwami. Wtedy pojawił się on – bohater mojego dzieciństwa, z nową laską z jeszcze większym biustem. I choć zostały mi jeszcze garaż i kotłownia, postawił się rodzicom i wyrwał mnie na festiwal do Kostrzyna. Skracam ci pokutę – zaśmiał się.
Na festiwalu wyglądałem, jakbym spadł z księżyca – nie piłem, nie paliłem, nie zażywałem. On robił za twardziela. I dopiero jak wymieszał ogromne ilości alkoholu z jakimiś grzybkami, dostał zapaści. W karetce do Gorzowa leżał pod tlenem. Byłem pewny, że umiera, cały czas ryczałem. Sanitariusz się na mnie wydarł.
Teraz mieszka w Belgii, ale latem spotykamy się z rodzinami w Chorwacji. Mamy taką miejscówkę na Pelješacu – „U pani Rosy”. Rosa ze mnie zdziera, jemu apartament za pół ceny wynajmuje. Mam z nim dwa tygodnie śmiechu – tłumaczy mi zawstydzona. Wszyscy go kochają.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]