I
Zacznijmy od okładki autorstwa Szymona Szymankiewicza. Operując jedynie trzema kolorami (białym, żółtym i czarnym), artysta rysuje prostymi liniami, jakby komiksowymi, zarys całej głowy poety. Twarz, ujęta zdawkowo, bez szczegółów anatomicznych, utrzymana jest w kolorze żółtym, miejsce oczu zajmuje szkic legendarnych już czarnych okularów, których używa Świetlicki w życiu codziennym i podczas koncertów „Świetlików”. Miejsca zaś, gdzie dojrzały mężczyzna ma zazwyczaj zakola w czuprynie, układają się w kształt jednoznacznie przypominający różki diabelskie. Głowa pochylona, w charakterystycznym dla Świetlickiego geście spoglądania spode łba… W istocie widzimy diabełka w czarnych okularach, ale nie jest to portret złowrogi. To raczej diabłopodobny chochlik, a może też Psuj, jak mawiano o Księciu Ciemności w dawnej Polsce, sprowadzając grozę do wymiarów codzienności, bez eschatologicznego rozmachu. Nic strasznego, raczej filuterność przekory, a w dodatku czarne okulary w tym graficznym projekcie przypominają trochę czarną przepaskę na oczy, jaką niegdyś zakładał Zorro, buntownik wobec systemu i obrońca pokrzywdzonych.
Czwarta strona okładki, już tylko za pomocą czerni i żółci, przedstawia zaś czaszkę ludzką widzianą od tyłu, z wyraziście zarysowanym kośćcem szyjnym oraz kośćmi przyległymi, ale – co niepokojące – ten konkretny rzut graficzny w jakiś sposób przypomina także zarysy postaci ludzkiej w fazie embrionalnej, małego prenatalnego człowieczka z wielką głową i dopiero kształtującą się resztą korpusu.
Z przodu więc diabełek, z tyłu czaszka/embrion. Powiedzmy, że są to jakieś symboliczne czy też metaforyczne ramy, pomiędzy którymi będziemy się w tej opowieści poruszać.
II
Mimo że usilnie szukano w wierszach Świetlickiego i metafizyki, i religijności nawet (jak Wojciech Bonowicz, komponujący antologię Nieoczywiste. 77 wierszy religijnych), autor Schizmy był i jest przede wszystkim poetą egzystencji, co zresztą stwierdził dobitnie, charakteryzując jego wczesne dokonania na łamach nieodżałowanego „Tygodnika Literackiego”, nie kto inny, tylko Jarosław Marek Rymkiewicz. Nie znaczy to, że poeta egzystencji nie może od czasu do czasu zerknąć na świat i na siebie przez lufcik metafizyki, ale jeśli już, to raczej tej „negatywnej” czy może nawet: „negatywistycznej”. Czytając dziś słynne już wiersze, jak choćby Dla Jana Polkowskiego (tekst przez wielu uważany za manifest; w moim przekonaniu mamy tu do czynienia co najwyżej z „manifestem negatywnym”, a jeśli już koniecznie szukać tego założycielskiego, programowego tekstu, to jest nim Polska, zamykająca debiutancki tomik poety sprzed lat trzydziestu), Rymkiewicz stwierdził, że Świetlicki „robi” swoją poezję z prostych faktów egzystencji, ale też zgłosił – w sympatyzującym zresztą tonie – wątpliwość: i co dalej? Jak długo można „robić” poezję z prostych faktów egzystencji? Świetlicki znalazł jednak alchemiczną formułę pozwalającą uciec z pułapki repetycji, przed którą implicytnie Rymkiewicz przestrzegał – i poszedł dalej: „robić” poezję z nieprostych faktów egzystencji.
III
Wróćmy do okładki. Prezentacja Świetlickiego jako diabełka, Pana Przekornego, to wszak ni mniej, ni więcej tylko aluzja do nastroszonej postawy poety, który od samego początku kwestionował zastane porządki i mainstreamowe (dawniej powiedziałoby się: salonowe) układy i hierarchie. Świetlicki wchodzi do literatury jako buntownik, anarchista i outsider, co też deklaruje wyraziście w przywoływanych wczesnych wierszach: Dla Jana Polkowskiego i Polsce. Wtedy wielcy świata kultury przyjęli te deklaracje z lekceważącą wyrozumiałością, odnosząc się do twórcy jak do młodzieńca w krótkich spodenkach, któremu wybryki zostają wybaczone, bo stanowią zwyczajowe aparatorium człowieka tyleż młodego, co niedoświadczonego. Świetlicki się zresztą odwinął, bo gdy „młodzi ambitni” zaproszeni zostali do Pałacu Pugetów, by przed Czesławem Miłoszem recytować swoje teksty, on pojawił się z zespołem muzycznym, by nobliwemu Nobliście buńczucznie wyśpiewać w twarz frazę: „któregoś dnia to miasto należeć będzie do mnie”. Cała droga twórcza autora Zimnych krajów pokazuje, jak bardzo konsekwentna jest to postawa. Poecie, który przeszedł Rubikon sześćdziesiątki, trudno już zarzucać niedojrzałość i młodzieńczą dezynwolturę, chyba że ma się klapki na oczach i kłopoty z percepcją.
Czaszka z ostatniej strony nie tylko nasuwa niezbywalne skojarzenia z perspektywą ostateczności i końca, jakby z barokowego imaginarium, lecz także stanowi przypomnienie „zimnych czaszek” ze słynnego wiersza innego poety. Tam, gdzie mowa o zimnych czaszkach, nie ma mowy o Duchu; w wierszu Zbigniewa Herberta perspektywa eschatologiczna nie jest obecna. Przesłanie Pana Cogito to wiersz także o utracie złudzeń, że wymiar metafizyczny istnienia jest czymś osiągalnym, gdyż go po prostu nie ma. A jeśli tak, to właśnie odarty z pozorów oraz kostiumów i bezlitosny w swej ograniczoności wymiar egzystencjalny jest tym, co pozostaje – tylko w jego obrębie można się poruszać i tylko o nim da się mówić.
A jeśli to nie czaszka, ale portret człowieka w jego wczesnodziecięcej, prenatalnej fazie? Piszę to z pewną obawą, bo teza może pachnieć sloganowością interpretacyjną, spowitą w kostium sentymentalizmu… Zaryzykuję jednak: czy to aby nie aluzja do tej cechy niebanalnych poetów, którą określa się często jako dziecięcą wrażliwość, przenikliwość, ostrość spojrzenia? Dziecięcą, więc nieskalaną stereotypem, ułożeniem, konwencją i wychowaniem, wyrastającą z naturalnej (niekiedy okrutnej) prostolinijności, ze swobody w kreowaniu obrazu świata i siebie w nim, z nieprzestrzegania norm, z prawdy wreszcie? Pamiętajmy, to dziecko umiało przezwyciężyć zmowę hipokryzji i powiedzieć, że szaty cesarza są ułudą, a on sam jest nagi.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]