Daję się kołysać tej prozie, świadom różnej wartości tych porównań, czasem celnych jak bablowska kula, czasem podsuwających uwodzicielską miękkość jak zbyt luźno wypchana poduszka („tabory chmur, wozy pełne pierza”) i jeśli coś mi przeszkadza, to niepewność, dokąd jestem prowadzony przez autora: ale może nie muszę tego wiedzieć. Nawet na pewno nie, ale prozę tak jawnie odwołującą się do różnych narracji podejrzewamy, że cała jest grą, że ma nas gdzieś doprowadzić – może niesłusznie, bo przecież las nie jest labiryntem, jest lasem.
Wzgórze Bzów, usypane z kilku esejów, oniriad, próz drukowanych w ubiegłych latach na łamach m.in. „Twórczości”, ale też „Nowego Napisu” czy „Arcanów”, czerpie z wielu wcześniejszych głosów. U autora mniej utalentowanego ta proza mogłaby się wydać niepokojąco wiernym nawiązaniem, epigońską reanimacją, pastiszem; pióro Staronia pokazuje, jakie możliwości tkwiły w zapoznanych, zarzuconych, zbyt szybko uznanych za przeżytek perspektywach i stylach. Nie oprę się pokusie wymienienia choćby kilku z nich, skoro już w blurbie mowa o Brunonie Schulzu i Tadeuszu Nowaku.
Tak i nie – oczywiście, są w tej książce zdania schulzowskie w każdym słowie, zdania, których szyk, rytm, ba, pora roku odsyłają nas do Sierpnia; w drohobyckim Sierpniu, jak pamiętamy, ojciec wyjeżdżał do wód, ale we Wzgórzu Bzów ojciec jest wymownie nieobecny, jego figurą jest Dziadek, więc to w dziadkowych plecach „nieraz czytałem […] zawijasy słonecznych linii, układające się wzdłuż południków gorącej żniwiarskiej pory”. Ale to Schulz na letnisku, zanurzony po nienawykłe kolana miejskiego dzieciaka w trawy, kłosy, pokrzywy i agresty. To – muszę sięgnąć po ten znoszony termin – „proza wiejska” (słusznie przytoczono Nowaka w blurbie), to przebogata w metafory, w urodę rzeczy, w niedostrzegalne dla mieszczuchów lśnienia i barwy, ale też w obrzędy i praktyki opowieść o życiu wspólnoty, wsi, zagrody. W dodatku – po raz drugi kłania się termin „proza wiejska” – to wieś bardzo (na pozór, ale o tym za chwilę) konkretna, osadzona w przestrzeni i czasie: Dolny Śląsk, gomułkowski środek PRL. Już są telewizory, ale jeszcze czarno‑białe, już są kombajny, ale są jeszcze i kosy, już nie mieszka się tylko w czarnej izbie, ale gotuje się jeszcze na gazie z dowożonej z punktu, poobijanej butli; chwilami, wraz z mijającymi laty narratora, ta wieś rośnie w dekadę gierkowską – karpia przywozi się z miasta, pod lasem staje fiat 126p – a czasem i dalej, dużo dalej.
Czytam Wzgórze Bzów uważnie, jak historyk kultury materialnej, wyłapuję drabiny, lampki choinkowe z wymienialnymi żarówkami, marki rowerów i wspominam niedawny zachwyt krytyków Wniebogłosem Aleksandry Tarnowskiej (ArtRage, 2023), zachwyt, któremu po części przytakiwałem, dziwiąc się zarazem, jak nikt prócz mnie nie rozpoznaje pokrewieństwa między Wniebogłosem a niekoniecznie nawet Nowakiem, po prostu – polską powieścią obyczajową i młodzieżową z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
Jest to opowieść o wsi – tu pada termin znacznie bardziej zakłamany niż „proza wiejska” – „repatriantów”. Przesiedleńców. Wygnańców. Niby „zza Buga” (jeszcze jedna bezpieczna fraza propagandy PRL: byle nie wspomnieć o Jałcie!), ale tak naprawdę spod Lwowa, spod Drohobycza, znany, konkretny, równoleżnikowy szlak, jakby mutrą z szerokotorowego nasypu rzucił. Oczywiście i takie losy były już przedstawione, choćby w odżywającej dziś sequelem komediowej trylogii Chęcińskiego (i jest to trafienie całkiem bliskie, zważywszy że pierwowzór filmowego Pawlaka, stryj scenarzysty Jan Mularczyk, spod Tarnopola trafił do powiatu lubińskiego, czyli o miedzę od powieściowego Jędrzychowa!). Nie o samo przesiedlenie przecież chodzi, w Samych swoich wybielone cenzuralnie i doprawione sytuacyjnym humorem, ale o stereoskopowe nakładanie się (przenikanie, ale i niedopasowanie) światów, „tamtego” i „poniemieckiego”. O szepty majolik, misek, szuflad na przyprawy, powracającej natrętnie niemieckiej firmy odlewniczej na kratce żeliwnej kozy i szlifowanej zabłoconymi butami płyty z „poniemieckiego” cmentarza służącej za próg. I w tej warstwie powieści to nie małemu Brunonowi przychodzi brodzić w łopianach i trawach sadu, ale jego równoletniemu narratorowi z pierwszych, najbardziej poruszających powieści i opowiadań Pawła Huelle – oszczędniej, skoro to wieś, nie miasto, lecz przecież podobnie piętrzą się inwentarze poszewek, szkandeli, waz i porcelanowych kranów. Do tego zaś – wokabularz mieszkańców Jędrzychowa, słownictwo, w którym, nie filolog, potrafię rozpoznać tylko błysk bałaku – ale i miększe, wiejskie, podolskie już prawie zdrobnienia, zmiękczenia i przegłosy, ł/w, cwentarze i śliłki (w tym miejscu znów kłaniają się Sami swoi z rozrzewniającymi PRL‑owskich widzów zaśpiewami).
To jednak dopiero początek gier, zdradliwych zboczy, które przyjdzie nam pokonywać, jeśli chcemy wziąć z marszu Wzgórze Bzów. Bo w tej samoświadomej prozie kryptocytowani są nie tylko Schulz i Nowak, nie tylko (ale to łatwy łup, świecidełko dla skuszenia szabrowników) Barańczak z „porcelaną, która wymknęła się gąsienicom czołgów”. Nie tylko w opisach Wilii pobrzmiewają, wplatają się w mowę fragmenty kolęd, pieśni wielkopostnych i hymnów eucharystycznych – i kiedy narrator „zbliża się w pokorze” do gawędzących przy ulu wuja i dziadka, widać, że to rodzina, która Adoro te devote w polskim przekładzie śpiewa pobożnie po Eucharystii. A to dopiero początek zwodów i zmyłek, bo wieś, gomułkowska, no dobrze, gierkowska, kiedy zdążyła rzucić się z biegiem czasu o dwie dekady tak, żeby wujek Wiesiek mógł podkradać długie słomki na pająki wielkanocne z lubińskiego McDonalda? I jak to jest, że tłusta nafta niesie ze sobą smaki z różnych epok? Że „żelazowy, solankowy niczym woda z Truskawia”, to zrozumiałem, ale w jaki sposób ten „mocny węglowy smak [staje się zarazem] gęsty i ciemny jak piwny stout”? Owszem, lwowski kartel LTAB warzył przed wojną obok lagera i „piwa bawarskiego” również „porter imperialny”, ale „piwny stout” to już smak z kraftowych barów współczesnego Wrocławia, do którego trafia i wujek Wiesiek, sam zresztą entuzjasta puszkowej Warki, by zawędrować na skrojony pod turystów pchli targ, gdzie na równych prawach, na ladach z ceraty spoczywają „rdza, płyty winylowe, monety, noże, łyżki, Festung Breslau i Królewskie Miasto Lwów […] prowincje bez imion, stosy białych plam, a pośród kurzu tylko pojedyncze sylaby, umarłe głoski. W jednym z eksponatów zamknięto mętne światło przedwojennej drogerii. Mętne szkło, podgniła zieleń niewielkiej butelki. Na niej wypukły napis «Osc. Reyman. Breslau». Flasza z perfumami? Z płynem do kąpieli? A teraz schludne powietrze. Urna niewidzialnego prochu”.
„Urna niewidzialnego prochu” to jedna z tych bablowskich point, kropek zamykających akapit z siłą i precyzją kuli. Ale ta fraza nadałaby się na tytuł recenzji, a może i książki, bo Wzgórze Bzów jest właśnie taką urną: oniriadą, staroświecką kulą szklaną, w której wirują obrazy, pamięci i sny równie niepoddane prawom następstwa czasu co szklane śnieżynki w bibelocie – grawitacji. W GS‑owskim sklepiku za chwilę pojawi się oferta „chemii z Niemiec”, a w pamięci jędrzychowian – trochę potrzaskanej, a trochę porastającej warstwa na warstwie niczym liście kapusty – trwa pamięć nie tylko drohobyckiej sielanki, lecz także wołyńskiej rzezi. Czasem najbardziej bezpośrednio, jak można: relacją Józefa Jacha ps. Ryś, żołnierza AK Rejonu Zagłębia Naftowego Borysław‑Drohobycz, dziadka Józefa, przytoczoną, jak się wydaje, in extenso; czasem, gdy podczas jego powrotu w upalny zmierzch „za każdym jędrzychowskim zakrętem stał jakiś dwór, jakaś chata, ta czy inna Lisznia, osmalona upowskim dymem, ocalała ze Wschodu, pokrwawiona”. A czasem po prostu opadają z jabłoni białe, lekkie, niezrównanie soczyste papierówki, papierułki, taki wysyp, urodzaj, że za dużo ich było, by zebrać, i tylko „ich roztrzaskane główki leżały w wysokiej trawie”.