05/2024

Wojciech Mazurek

Parenezy uroczego znachora

Niedawno Magda Idzikowska uświadomiła mi, co odróżniało Adama Ważyka od Marii Pawlikowskiej‑Jasnorzewskiej. Dla niego – nieruchome i płaskie były kozy mleczne i wsie w sierpniu, dla niej – Laury i Filonowie. Że niby on – Oczami i ustami, Semaforami – przebijał się do rzeczywistości, a ona – Pocałunkami, Wachlarzami, Niebieskimi migdałami – do tradycji literackiej. Bo wtedy – gdzieś na początku XX wieku – zarówno rzeczywistość, jak i tradycja spłaszczyły się, zamgliły i rozmyły, znieruchomiały, przerosły w bezzębne mlaskanie. Cholerstwo szło przez hylozoistyczny monizm, przez pokrzywienia Apollinaire’a, w gorszych chwilach – przez ptaszki i tęcze, gęśliczki i ścieżki polne Tetmajera i Staffa. Ratunkiem mogły być – dobrze wiedział o tym Iwaszkiewicz – Eleuteria czy Eleusis, mógł być – strzał w pysk.

„Co do Pigonia, to trzeba go kurować czynem. Niech się 6 silnych elsów zbierze i jego zaprosi na sąd za bluźnierstwo. Gdy wejdzie, najsilniejszy niech go trzaśnie z całej siły w pysk, wrzeszcząc: Łotrze! Następny to samo zaraz z drugiej [s]trony z wezwaniem: Nikczemniku! itd. – a po szóstym policzku spytacie się go, czy poczuwa się do tego, że na takie traktowanie zasłużył” – instruował swoich uczniów Wincenty Lutosławski. A miał ich od groma: zrzeszonych coś koło trzech tysięcy, niezrzeszonych – kilkanaście tysięcy. Jednym z pierwszych – jeszcze w Hiszpanii – był Tadeusz Miciński. Miał pisać doktorat o nieśmiertelności duszy. Nie udało się: jednak kłamał ze znajomością Platona, nudziło mu się liczenie form aorystycznych w dialogach, od razu chciał łączyć dharmęAbhidhamma PitakaaretéFajdrosa. Lutosławski szybko posłał go w diabły. Miciński odpłacił się w Nietocie i przedstawił Mistrza jako niemogącego usiedzieć na miejscu, eklektycznego, mącącego i – co gorsza, bo wiadomo od czasów Marchołta, co się z takimi robi – łysego barona de Mangro. Ale wtedy Lutosławski, zagrzebany w chronologii platońskich dialogów, w której dokonał rewelacyjnych odkryć (jego ustalenia z Plato’s Logic obowiązują do dziś), nie wymyślił jeszcze Eleusis.

Najpierw była Eleuteria. Indywidualistyczny raj, w którym dusza (die Seele, bo to było uczciwie napisane po niemiecku) zyskałaby wolność od wszelkiej organizacji społecznej i państwowej, dzięki czemu osiągnęłaby „zgodę z samą sobą”. Takie popłuczyny po Maksie Stirnerze, wywołujące afirmatywny, zachęcający uśmiech Williama Jamesa. Trochę sobie żartuję. Rzetelny, dobrze napisany, wszechstronny opis koncepcji Lutosławskiego niedawno sporządził Jerzy Ziemacki. Kiedy wyjdzie jego książka, wszyscy sobie poczytamy, jak było naprawdę.

Nie do dawania po pysku sprowadzał się pomysł Eleusis, choć Donnie Tartt – gdyby dodać jeszcze masło orzechowe i rozważania o rekcji celownikowej – taka redukcja by się podobała. Lutosławski po powrocie do Krakowa na początku XX wieku sytuację w Galicji określił jako krytyczną. Zależało mu na tym, żeby uratować chociaż młodzież. Natychmiast zaczął wykładać, prowokować, mesmeryzować. Wszędzie: na katedrze, na rynku, na Plantach. Wskakiwał na ogrodzenia, postumenty, parkowe ławki. Słusznie Boy nazwał go „uroczym znachorem”. Znachor miał dwa pewniki: istnienie nieśmiertelnej jaźni jako centrum wszechświata i Boga jako dawcy sensu. Ten pierwszy ugruntował mu się w czasie lektury Platona w dwudziestym drugim roku życia (że coś trzęsie człowiekiem w tym wieku, wiedział jeden Peiper), ten drugi – w czterdziestym szóstym, w krakowskiej łaźni parowej na zasadzie analogii para/dusza, łaźnia/komunia. Równolegle przeszedł przez wszystkie – wyróżnione zresztą później przez siebie samego w The Knowledge of Reality – systemy filozoficzne: materializm, idealizm, panteizm, spirytualizm, mistycyzm i mesjanizm. Słowem: naczytał się o monadach, transcendentalnych jednościach apercepcji, Kantach, Leibnizach, Spinozach, a i tak swoją mądrość odnalazł dopiero w DziadachGenezis z Ducha. Wypisz wymaluj Garczyński, tylko tego przynajmniej Mickiewicz docenił w Wykładach.

W tym czasie Stanisław Pigoń płaczem w trakcie rżnięcia sieczki wymuszał na rodzicach posłanie go do gimnazjum jasielskiego. Tam po raz pierwszy – od starszego kolegi Karola Kurtzmanna – usłyszał o „ruchu etycznym związanym z osobą Witolda Lutosławskiego, a mającym na celu kształcenie charakteru, wyrabianie siły woli drogą pewnych dobrowolnie nałożonych ograniczeń i walki z nałogami”. Na razie informacja go nie obeszła. Ot, daleki Kraków. Z Komborni w świat, autobiografia Pigonia, której niedawno Kacper Pobłocki dał drugie życie, zestawiając ją z głośnym Powrotem do Reims Didiera Eribona, zapisuje doświadczenie płaskiego, znieruchomiałego świata: ciasnoty horyzontów intelektualnych prowincjonalnej Galicji i uwięzienia we własnej klasie społecznej. Jasielscy gimnazjaliści byli tak zagubieni, że pytali zastępującego właściwego nauczyciela Stanisława Womelę, którego status ontologiczny poza światem przedstawionym powieści Irzykowskiego był – jak wiadomo – nieco chybotliwy, o co chodzi w Pałubie. Trzeba było uciekać.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Wincenty Lutosławski, Stanisław Pigoń: Korespondencja wzajemna 1908–1946,
opracowała Paulina Przepiórka.
Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego,
Warszawa 2023, s. 224.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.