„Co do Pigonia, to trzeba go kurować czynem. Niech się 6 silnych elsów zbierze i jego zaprosi na sąd za bluźnierstwo. Gdy wejdzie, najsilniejszy niech go trzaśnie z całej siły w pysk, wrzeszcząc: Łotrze! Następny to samo zaraz z drugiej [s]trony z wezwaniem: Nikczemniku! itd. – a po szóstym policzku spytacie się go, czy poczuwa się do tego, że na takie traktowanie zasłużył” – instruował swoich uczniów Wincenty Lutosławski. A miał ich od groma: zrzeszonych coś koło trzech tysięcy, niezrzeszonych – kilkanaście tysięcy. Jednym z pierwszych – jeszcze w Hiszpanii – był Tadeusz Miciński. Miał pisać doktorat o nieśmiertelności duszy. Nie udało się: jednak kłamał ze znajomością Platona, nudziło mu się liczenie form aorystycznych w dialogach, od razu chciał łączyć dharmę z Abhidhamma Pitaka i areté z Fajdrosa. Lutosławski szybko posłał go w diabły. Miciński odpłacił się w Nietocie i przedstawił Mistrza jako niemogącego usiedzieć na miejscu, eklektycznego, mącącego i – co gorsza, bo wiadomo od czasów Marchołta, co się z takimi robi – łysego barona de Mangro. Ale wtedy Lutosławski, zagrzebany w chronologii platońskich dialogów, w której dokonał rewelacyjnych odkryć (jego ustalenia z Plato’s Logic obowiązują do dziś), nie wymyślił jeszcze Eleusis.
Najpierw była Eleuteria. Indywidualistyczny raj, w którym dusza (die Seele, bo to było uczciwie napisane po niemiecku) zyskałaby wolność od wszelkiej organizacji społecznej i państwowej, dzięki czemu osiągnęłaby „zgodę z samą sobą”. Takie popłuczyny po Maksie Stirnerze, wywołujące afirmatywny, zachęcający uśmiech Williama Jamesa. Trochę sobie żartuję. Rzetelny, dobrze napisany, wszechstronny opis koncepcji Lutosławskiego niedawno sporządził Jerzy Ziemacki. Kiedy wyjdzie jego książka, wszyscy sobie poczytamy, jak było naprawdę.
Nie do dawania po pysku sprowadzał się pomysł Eleusis, choć Donnie Tartt – gdyby dodać jeszcze masło orzechowe i rozważania o rekcji celownikowej – taka redukcja by się podobała. Lutosławski po powrocie do Krakowa na początku
W tym czasie Stanisław Pigoń płaczem w trakcie rżnięcia sieczki wymuszał na rodzicach posłanie go do gimnazjum jasielskiego. Tam po raz pierwszy – od starszego kolegi Karola Kurtzmanna – usłyszał o „ruchu etycznym związanym z osobą Witolda Lutosławskiego, a mającym na celu kształcenie charakteru, wyrabianie siły woli drogą pewnych dobrowolnie nałożonych ograniczeń i walki z nałogami”. Na razie informacja go nie obeszła. Ot, daleki Kraków. Z Komborni w świat, autobiografia Pigonia, której niedawno Kacper Pobłocki dał drugie życie, zestawiając ją z głośnym Powrotem do Reims Didiera Eribona, zapisuje doświadczenie płaskiego, znieruchomiałego świata: ciasnoty horyzontów intelektualnych prowincjonalnej Galicji i uwięzienia we własnej klasie społecznej. Jasielscy gimnazjaliści byli tak zagubieni, że pytali zastępującego właściwego nauczyciela Stanisława Womelę, którego status ontologiczny poza światem przedstawionym powieści Irzykowskiego był – jak wiadomo – nieco chybotliwy, o co chodzi w Pałubie. Trzeba było uciekać.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]