Zawsze w ten sposób się uspokajał, kiedy dopadał go kryzys. Wiedział, że tak będzie na trasie, i to nie raz. Kryzysy są po to, aby je pokonywać – przypomniał sobie dewizę, która pomagała mu przezwyciężyć zmęczenie, ból, gdy wydawało mu się, że dalej nie da rady, to już koniec. Dla niego. Jaki koniec, jaki koniec?! – złościł się na swój organizm. – Koniec to meta. Koniec jest tam, a nie na trasie.
Podniósł oczy, przed nim była gęsta mgła, a pod nogami mazista breja. Buty ślizgały się i kilka razy osunął się na kolana. Nawet na nie nie spojrzał, bo i po co, przecież wiedział, jak wyglądają. Czy to ma jakieś znaczenie? Byle dobrnąć do obozowiska i nie zameldować się jako ostatni. Ostatniego na pewno wyeliminują, a może i kilku ostatnich, z nimi nigdy nie wiadomo.
Od kilku godzin niezmiennie padało. Nie była to taka znowu ulewa, mżyło, a to gorsze, niż gdyby popadało przez godzinę i przestało. Tu nie jest tak jak w Polsce, to Boliwia, tu stale pada.
Pot strugami lał mu się z czoła, łączył się z kropelkami spływającymi z drzew. Podniósł przedramię, chciał obetrzeć twarz i lufą karabinu uderzył się w czoło.
– Cholerne żelastwo! – wymamrotał znowu do siebie. Gdyby mógł go przywiązać do plecaka albo chociaż zawiesić na ramieniu, ale nie da rady, musi go nieść przed sobą, bo tak mówi regulamin. Ulżysz sobie, to cię wyeliminują w pierwszej kolejności. Diabli wiedzą, gdzie oni te kamery porozmieszczali. Nagrają i koniec. Już po tobie. Nie, w pierwszym odcinku nie pozwoli się wyeliminować. Nie po to jechał tak daleko, żeby zaraz odpaść. I co z tego, że na eliminacje zgłosiło się tysiąc siedmiuset trzydziestu dwóch kandydatów z całego świata i wybrali tylko trzydziestu, i jego, jedynego Polaka. Z Polski przyjechało siedmiu, plus trzech, którzy od kilku lat mieszkają w Anglii, a tylko jemu się udało. Ale co tam, to jeszcze nie sukces. Na razie nie myślał o zwycięstwie. Dojście do niego podzielił na etapy. Ten musi przebrnąć, potem będzie się skupiał na następnych. Nie przebrnąć – poprawił się – być na czele albo chociaż w środku. Tylko jak się zorientować, czy jest na początku, czy na końcu? Wypuszczali ich co pięć minut. Trzech wyprzedził, więc nie jest z nim tak źle, ale po pięciu godzinach osłabł i z kolei jego wyprzedził jeden, chyba Angol, a potem drugi, czarnuch, nie wiadomo skąd. Może jeden z tych, których Amerykanie wypieprzyli ze służb specjalnych. Teraz chce się popisać. Może ten, może inny. Tak w każdym razie gadali. Przyuważył go na eliminacjach. Twardy zawodnik, będzie miał z kim powalczyć.
Wreszcie szczyt. Zatrzymał się na chwilę, schylił i wziął kilka głębszych oddechów. Teraz uważał, żeby karabin trzymać równo przed sobą, bo znowu uderzy się lufą w czoło. Jeszcze by tego brakowało, żeby przez to walenie się w głowę rozum mu odebrało. Uśmiechnął się do tej idiotycznej myśli.
Wydawało mu się, że zatrzymał się tylko na kilkanaście sekund, ale musiał stać dłużej, bo obok mignęła mu sylwetka jednego z zawodników. Ten to musi mieć kondycję, nie zatrzymał się nawet na moment i skręcił w prawo. To ten Afgańczyk, poznał go po długiej czarnej brodzie. Cholerny talib – przemknęło mu przez myśl. Oni tam u siebie mają tylko góry. Nie ma się co dziwić, takiemu obojętne, czy lezie pod górę, czy z niej schodzi.
Wyprostował się, głęboko wciągnął powietrze i ruszył za Afgańczykiem, ale ten szybko zniknął mu z oczu. Mgła była coraz gęstsza. Niczego przed sobą nie widział. Gałęzie po obu stronach ścieżki‑nie‑ścieżki łączyły się ze sobą. Na pewno ludzie tędy nie chodzą, zwierzęta musiały ją wydeptać, idąc do żerowiska. Intuicyjnie stawiał każdy krok. Dobrze, że trzyma w rękach karabin, podniósł go na wysokość oczu i zasłaniał się nim. Gdyby miał tylko broń, byłoby lżej, ale ten cholerny plecak waży chyba ze dwieście kilo. Co oni tam nawpychali do środka? Chyba jakieś kamienie, aby każdego odpowiednio dociążyć. Niech wiedzą, ile ze sobą musi nieść brytyjski żołnierz służb specjalnych SAS. Zgodzili się poddać takiej samej próbie co kandydaci ubiegający się o przyjęcie do elitarnej służby wykonującej najtrudniejsze zadania wojskowe, to niech poczują na własnej skórze, jak to jest. Co innego oglądać w telewizji serial przedstawiający zmagania ochotników, a co innego brać w nim udział. Oglądał go, teraz się zgłosił. Z każdym odcinkiem narastało w nim podniecenie, jakby był jego uczestnikiem. Gdy znalazł w internecie informację, że ogłaszają nabór uczestników do kolejnego programu, od razu podjął decyzję. Potraktował to jak następną próbę. Przez kilkanaście lat ćwiczył taekwondo, zdobył czarny pas i przestało go to interesować. Potem były biegi maratońskie. Sześć na trzech kontynentach, chyba wystarczy. Mógł sobie pozwolić na takie wyjazdy. Jego siłownia nieźle prosperowała. Jedziesz do Stanów na bieg maratoński i sam koszty pokrywasz, nikt ci nie da ani złotówki. Twoja sprawa, że chcesz biegać. Sponsorów i tak by nie znalazł, więc nawet się o to nie starał, miał pieniądze, to jechał. Za każdym razem zdobywał kwalifikację, mógł wybierać, w którym biegu maratońskim wziąć udział.
Po pół godzinie było mniej stromo. Oznaczało to, że blisko jest jakaś dolina. Czy to już koniec? Dadzą im pewnie wreszcie odpocząć, przespać się, a od rana znowu to samo. Ciekawe, co wymyślą? Przecież muszą mieć materiał na co najmniej pięć odcinków. Chciał sobie przypomnieć, co w poprzedniej serii było w drugim odcinku, ale wszystko mu się mieszało. Tyle razy to oglądał i w dodatku nie po kolei. Jednego był pewien – będzie trudno. Ciekawe, kiedy odbędzie się eliminacja. W nocy, kiedy wszyscy dotrą do bazy, czy jutro?
Las nagle się skończył, przed nim była rzeka. Na szczęście niewielka, więc i głęboko zapewne nie będzie. Nie zatrzymując się, wszedł do wody. Nie czuł zimna, a może woda była ciepła. Przecież Boliwia to gorący kraj, szczególnie ta część z nie najwyższymi szczytami, bo stolica to co innego. Średnie temperatury w La Paz, przeczytał w internecie, nie wyższe niż piętnaście stopni.
Uniósł karabin powyżej głowy. Woda sięgała mu do pasa. Opierał się wartkiemu nurtowi i po kilku minutach wyszedł na brzeg po drugiej stronie.
Przed nim stała ciężarówka z plandeką. Co u diabła się dzieje? Ma wsiąść i zawiozą go do bazy? Czy to miało oznaczać, że jest na końcu wyścigu? Maruderów zwijają na trasie. Może coś się stało? Jakiś wypadek, ktoś nogi połamał albo jakieś dzikie zwierzę kogoś rozszarpało i doszli do wniosku, że przesadzili z tym dwunastogodzinnym marszem? Usiłował sobie przypomnieć, jakie groźne zwierzęta występują w Boliwii, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
– Wsiadaj, jesteś porwany. – Ciemnowłosy mężczyzna z umazaną błotem twarzą wyłonił się zza ciężarówki z wycelowaną w jego stronę lufą.
Bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie. Odsłonił plandekę z tyłu. Na podłodze siedzieli Afgańczyk i jasnowłosy Johnny z Anglii. Obaj mieli skrępowane ręce.
Ledwie wdrapał się na pakę, gdy ktoś z tyłu pociągnął go za plecak i przewrócił. Wyszarpał mu plecak z ramion. Karabin oddał, zanim wsiadł do ciężarówki. Facet związał Sebie ręce z tyłu. Nie protestował, bo nie było sensu się sprzeciwiać. Wiedział, że sfingowanie porwania to jeden z trików programu. Zaraz będą ich przesłuchiwać i próbować złamać psychicznie. Tylko dlaczego już teraz? To w poprzedniej serii było na końcu, w dwóch ostatnich odcinkach. Złapali tylko trzech? A co z resztą?
– Ej, ty – szturchnął Johnny’ego. – To już porwanie? Powinno być chociaż po pierwszych eliminacjach.
– Nie wiesz, że filmy kręci się nie scena po scenie, tak jak jest w scenariuszu, ale każdą z osobna?
– Tak jest w fabule, a nie w dokumencie.
Johnny wzruszył ramionami.
– Odwal się, jestem zmęczony i nie mam zamiaru zastanawiać się nad takimi pierdołami.
– Ty też? – przysunął się do Afgańczyka. Miał zamknięte oczy, ale nie spał.
– Przestać gadać. Spokój. – Facet, który odebrał mu plecak, kopnął go w biodro.
Seba skrzywił się i popatrzył na niego ze złością. Wcale nie musiał go kopać tak mocno. Był za bardzo zmęczony, aby dłużej się nad tym zastanawiać. Oparł się mocno plecami o ściankę paki, wyciągnął nogi i prawie natychmiast zasnął.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]