07-08/2024

Tomasz Kornaś

Katalog męskich traum

Ostatni Macieja Bielawskiego to proza „przewspółczesna”, niemal bez odniesień, bez nawiązań do szerszej przeszłości, z zaserwowanymi przez autora w homeopatycznych ilościach i objętościach retrospekcjami, z fabułą rozpiętą pomiędzy 2018 a 2022 rokiem. Żadnych w niej większych wzmianek i rzutów losów bohaterów w rzeczywistości przeszłe. To pewien paradoks, skoro przewodnią nicią fabularną, zwornikiem, pretekstem do odbywanych po latach spotkań ośmiorga bohaterów są nawiązane kiedyś relacje szkolne, po latach honorowane koleżeńskim, wyłącznie męskim zjazdem.

Taki zamysł fabularny – zjazd koleżeński – zdaje się sugerować coś w rodzaju „nostalgicznej pieśni powrotu”. Żadnych jednak w powieści nostalgii, żadnego malowania pastelowych obrazów przeszłości, żadnych poważniejszych ewokacji. Wyobrażenie jednego z bohaterów na pierwszym spotkaniu, podszyta nadzieją myśl, że „nie widzieli się przeszło dziesięć lat”, a mimo to „jest nieskrępowana upływem czasu energia i chęć do bycia razem”, w miarę postępu fabuły, mimo odbywanych co jakiś czas spotkań, nie będzie się ucieleśniać ani materializować. Taką w swojej nowej, nieoczywistej powieści fabułę – najogólniej tu zarysowaną – zaproponował Bielawski.

Jest co prawda w powieści trochę mikroprzywołań rzeczy, obrazów i emocji minionych, ale drobnych, pojedynczych, dla fabuły istotnych w bardzo umiarkowanym stopniu, jakby lekko tylko poświadczających, że istniał jakiś czas miniony, że bohaterowie naprawdę znają się z zupełnie innej rzeczywistości niż współczesna. Ot, w rozmowach ktoś przypomina o lemoniadzie w woreczkach, ktoś inny wzmiankuje pierwszy polski telewizyjny tasiemiec (W labiryncie), padają tytuły czasopism („Razem”, „Na przełaj”), nazwy zespołów muzycznych (Siekiera, Kryzys, This Mortal Coil).

Tu mała dygresja – zafrapowała mnie powieściowa okoliczność okołomuzyczna. Oto jeden z ósemki udziałowców ostatniego funduszu (co za fundusz – o tym poniżej) przypomina sobie piosenkę Dirty Old Town, spopularyzowaną brawurowym wykonaniem przez zespół The Pogues i zmarłego w zeszłym roku lidera i wokalistę zespołu, zjawiskowego Shane’a MacGowana. The Pogues nie byli szczególnie w Polsce popularni, ale w dobie panowania mediów społecznościowych ta postać po śmierci „wybrzmiała” dość mocno i na Dirty Old Town w wykonaniu Shane’a właśnie co rusz można się było natknąć na różnych facebookach i innych twitterach. W powieści Bielawskiego przywołanie tej piosenki ma miejsce w 2022 roku, kiedy MacGowan jeszcze żył. Czyżby zatem autor (nieświadomie?) zasuflował, że pisał czy też wykańczał powieść jesienią 2023 roku, kiedy to zmarł lider zespołu słynny nie tylko z niepodrabialnego wokalu, lecz także bardzo charakterystycznego uzębienia, a właściwie w nim braków?

Bielawski oparł się pokusie (jeśli ją miał) przywoływania okoliczności i sporów politycznych, w ostatnich latach w ostry sposób rozszczepiających świadomość wspólnoty wśród Polaków, lub po prostu założył, że będzie nimi w powieści oszczędnie zarządzał. Stąd polityczności w Ostatnim niewiele: padają nazwiska Tusk i Duda, jeden z bohaterów mówi o TVP per „reżimówka”, znaleźć można frazy o uchodźcach z Ukrainy, o umierającej (albo – zdaniem innych – „umierającej”) planecie… Tymi okolicznościami autor poświadcza jedynie, uwiarygadnia datacje poszczególnych fabuł, ale już sporów – na szczęście dla czytających – w żaden sposób nie rozwija, nie pozycjonuje się w małych i dużych wojenkach. Wprowadził też do fabuły trochę okoliczności okołocovidowych, ale zważywszy na lata, w jakich umiejscowił fabułę, ten temat musiał się w powieści pojawić.

A czym jest „ostatni fundusz”? Ośmiu kolegów przyjmuje pomysł jednego z nich i zakłada fundusz finansowy o oryginalnie wykoncypowanym przeznaczeniu. Będą go zasilać regularnymi wpłatami, a środki – powiększone o ewentualne zyski i procenty – mają w całości przypaść temu z nich, który pozostanie jako ostatni wśród żywych. Fundusz ma integrować, skłaniać kumpli do regularnych spotkań przez dekady, utrzymywania kontaktów i relacji, ale w istocie robi w powieści wrażenie protezy. Protezy, bo nieprosto po latach nawiązać szczere relacje, wznowić dawne koleżeńskie zażyłości, kiedy każdy od lat funkcjonuje obudowany najrozmaitszymi relacjami małżeńskimi, towarzyskimi, działa w wytworzonych siłą upływającego czasu koleinach mieszczących poglądy na świat, na miłość, na rzeczywistość… Dawnych kumpli różnią też warunki materialne. Jest wśród nich nieledwie korporacyjny rekin, ale i zupełny niemal życiowy outsider. Z marszu, z dnia na dzień, ze spotkania na spotkanie niezwykle trudno we własny ułożony lepiej lub gorzej świat wpleść kolejną istotną relację międzyludzką, gdy uzasadniana jest ona przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) szkolną nostalgią. Niektórym się to pewnie udaje, ale chyba jednak łatwiej o posiew złudzeń. Bielawski zdaje się mówić, że takie inicjatywy są – co najmniej – niełatwe.

Nie jest zatem Ostatni żadną zanurzoną (choćby płytko) w klimatach „naszoklasowych” powieścią (a czym, jak nie generatorem emocji nostalgicznych o wysokim bardzo stężeniu był już lekko zapomniany portal Nasza Klasa?). Czym jest zatem? Odbieram tę powieść jako peregrynację przez współczesność w jej wymiarze egzystencjalnym i emocjonalnym. Jest zgrabnie obrobionym fabularnie i językowo katalogiem współczesnych męskich traum, kłopotów, zawirowań, pułapek. Męskich – chociaż nie wyłącznie. Parytetów w powieści Bielawski nie trzymał, ale jednak wprowadził do fabuły kilka drugoplanowych postaci kobiecych. Znakomita – i dlatego trzeba o niej bodaj wspomnieć – jest historia żony jednego z ósemki, świetnie sytuowanego Marcina, obsesyjnie zafiksowanej na pragnieniu adoptowania siedmioletniej dziewczynki z sierocińca. Ten wątek to przejmujące studium emocji związanych z chęcią znalezienia sensu egzystencji przez małżonkę krezusa dysponującą wszystkim, czego ciało – ale już nie dusza – zapragnie.

Pewnym dla mnie zaskoczeniem było to, że bardziej frapujące wydały mi się mikrofabuły dotyczące losów i historii poszczególnych bohaterów niż rozdziały poświęcone „zjazdom”. Czy tkwi w tym przekaz autorski, że ta próba budowania wspólnoty, to usiłowanie nawiązania relacji przez ludzi funkcjonujących kiedyś w jednym organizmie (szkolna klasa) jest sztuczne i naciągane, że poza współdzielonymi wspomnieniami nic albo niewiele tych ludzi łączy, że spotkania nie wynikają z prawdziwych emocji i potrzeb, lecz są konceptem realizowanym na siłę, ze złudnymi nadziejami powrotu w bardziej lub mniej idylliczne światy? Może stąd pomysł na fundusz, powstały na zasadzie „wymyślmy coś dużego, mocnego, co nas połączy, co pozwoli przywrócić poczucie wspólnoty”? Jeśli emocje nas nie połączą, to może interes?

Bardziej zajmujące są osobne historie udziałowców funduszu. I to jest materiał, to są fabuły, te jednostkowe losy, które emanują autentyzmem. Każdy z bohaterów dźwiga traumy, problemy, niespełnienia w istotnych życiowych rolach. Żaden nie funkcjonuje w całkiem zdrowych relacjach z najbliższymi, większość szuka różnego rodzaju zastępników, ersatzów. Jeden znajduje je w alkoholu, drugi w ponadnormatywnej miłości do flory i fauny, inny, „najosobniejszy” chyba z kolegów introwertyk i samotnik, w wymyślaniu fabuł do książki…

Bywa tak, że po lekturze pamięć najchętniej przechowuje jakieś poboczności, drobne okruchy fabuł. W moim (czytelnika i recenzenta) odbiorze to właśnie ma miejsce po przeczytaniu Ostatniego. Jednym z takich okruchów jest prześwietny (również przez to, że nieoczywisty) fragment: dysputa toczona przez małżonków na okoliczność domniemanego homoseksualizmu dorastającego syna. Ciekawa, bo autorskim zamysłem poprowadzona została w poprzek stereotypów. Deklarujący swoją otwartość, postępowość i lewicową wrażliwość człowiek bez uprzedzeń, zwolennik obyczajowego postępu i uczestnik marszów na rzecz tolerancji jest przerażony, że – kilka rzeczy na to wskazuje – homoseksualistą może być jego dorastający syn. Jego żona, regularnie chadzająca do kościoła, obracająca się w kręgach osób zaangażowanych w pomoc bezdomnym w fundacji prowadzonej przez księży, podejrzenie, że nastoletni syn może być gejem, przyjmuje z absolutnym opanowaniem i niefatalistycznym spokojem. Ta nieoczekiwana sytuacja, kiedy uczestnik tęczowych marszów jest przerażony domniemaną odmiennością syna, a prokościelna żona w żaden sposób sytuacji tej nie postrzega w kategoriach dramatu, skojarzyła mi się nieco paradoksalnie z kapitalnym opowiadaniem Grahama Greene’a Dziesiąty człowiek. U Greene’a zbiorowym bohaterem jest grupa zamkniętych w więzieniu przez Niemców zakładników. Jest wojna, dokonano zamachu i na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej za zamach kilku zakładników ma być rozstrzelanych. Trzech z trzydziestu. Mogą wytypować lub wylosować, na kogo padnie. Jeden proponuje: wykluczmy z tego grona żonatych, oni mają obowiązki. Drugi ripostuje – a to niby dlaczego? Żaden to powód do wykluczenia z grona kandydatów na śmierć. Okazuje się, że pierwszy jest już wdowcem, a drugi ma żonę.

Podobnie u Bielawskiego (choć oczywiście ukazanej w powieści sytuacji daleko do dramatyzmu przedstawionego przez Greene’a): możesz różne wartości wyznawać i głosić, ale w sytuacji trudnej możesz zareagować w sposób – z punktu widzenia głoszonych poglądów, z punktu widzenia twojego interesu – niespodziewany. Człowiek się sprawdza w rzeczywistych sytuacjach, a nie w deklaracjach. Tak odczytuję ten drobny, ale frapujący fragment Ostatniego. Świetne są te małżeńskie dialogi, wzajemne wykładanie racji i spostrzeżeń; znakomity fragment powieści, który zapada w świadomość. Warto się na nim skupić.

Dobra literatura często generuje jakieś skojarzenia z innymi zdarzeniami, lekturami, doświadczeniami. Tak jest z Bielawskim, więc może jeszcze jedna, lekko przewrotna asocjacja. Oto jeden z ośmiu bohaterów, fotograf weselny, zwycięzca w prestiżowym, międzynarodowym konkursie na najlepszą fotografię weselną, w udzielanym weselnej blogerce wywiadzie obfitującym w gładkie, okrągłe zdania z pewnym patosem deklamuje np., że fotografując nowożeńców w kościele, jest „zaszczycony i podbudowany” wyglądem panny młodej: „one wszystkie, bez wyjątku, wyglądają w sukniach ślubnych niczym królowe!” No tak, śluby piękne, ale z tych pięknych ślubów ileż potem niepięknych już rozwodów. Losy kilku bohaterów Ostatniego wydają się prostą drogą do takich rozstań… Tymczasem ten patos, te stylistyczne okrągłości wygłaszane przez fotografa w wywiadzie skierowały moją myśl ku Andrzejowi Bobkowskiemu. Czyjeż pisanie było najlepszą odtrutką na każdy mniejszy lub większy patos? Jakżeż zatem nie przypomnieć sobie opowiadania Coco de Oro, którego bohater deklarował cyniczno‑zgryźliwie: „na widok młodego małżeństwa jestem zawsze skłonny uwierzyć w tę instytucję. Cóż za nieprawdopodobna koncentracja najszlachetniejszych złudzeń”.

Powieść Bielawskiego, która daje okazję do przewertowania katalogu męskich traum i kłopotów, nie zawiera żadnych odpowiedzi, żadnych wskazań, żadnych przesłań (no może wyłączając małżeńskie dialogi odbywane na okoliczność orientacji syna). Nie podpowiada, jak omijać współczesne rafy i pułapki egzystencji, jak wychodzić z sytuacji granicznych, jak budować zdrowe relacje z najbliższymi. I dobrze, bo takie terapeutyczne przesłania trudno byłoby w powieści zbudować w sposób wiarygodny, przekonujący, niebanalny. Powieść, mimo że z drobnych fabuł uszyta, podzielona na osiem poprowadzonych w zasadzie równolegle wątków (co siłą rzeczy nie pozwala żadnemu z nich nabrać rozmachu), jako całość zdecydowanie nie zawodzi. Warta jest poświęconego czasu i polekturowych refleksji.

Maciek Bielawski: Ostatni.
Książkowe Klimaty,
Wrocław 2024, s. 488.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.