09/2024

Katarzyna Posłuszny

Echopraksje

Pokój. Obślizgła masa mięsa pokryła wszystko, co napotkała na swojej drodze – dywan, biurko, książki, gramofon, zasłony, okna, łóżko, poduszki. Nawet rośliny, sterczące teraz martwe w doniczkach, śmierdziały jak stara ropiejąca rana.

Włączył latarkę, żeby cokolwiek zobaczyć w duszącej ciemności. Rzucił ją na środek pomieszczenia, po czym położył się ciężko na zasyfionym łóżku – przykryłby się kołdrą, gdyby nie to, że była zbyt mocno zlepiona z materacem. Poczuł chłód tętniącej tkanki pod głową, gdy ułożył ją na starej poduszce, oraz mięsną wilgoć na plecach, którą wsysało jego ubranie. Po chwili gapienia się w sufit zauważył, że zwisa z niego włókniste pasmo, do którego coś się przyczepiło. Gdy wyciągnął ku temu dłoń, okazało się, że na ścięgnie zawiesiły się jego stare zęby. Wszystkie mleczaki, które kiedyś chował pod poduszkę, wisiały mu teraz nad głową.

Do pokoju weszła kreatura na sześciu wysokich odnóżach. Tułów miała podobny do konia, ale niebotycznie długa i zawinięta po sam sufit szyja zwieńczona nieproporcjonalnie małą głową niczego nie przypominała. Przelazła przez całą długość mięsnego prostopadłościanu, położyła się pod łóżkiem i podnosząc swoje odnóża, chwyciła nimi za ścięgno z zębami, układając swoje cielsko na kształt ogromnej, wychudzonej dłoni. Długo przez niego oczekiwana wróżka zębuszka ubrała z zadowoleniem wyrafinowany naszyjnik z mleczaków i wypluła monetę. Wyceniła uzyskane narządy w stanie rozkładu na pięć złotówek, co Eliot uznał i tak za nadmierną hojność.

Sięgnął po obśliniony bilon. Co by się stało, gdyby spróbował wsadzić monetę z powrotem do otworu gębowego zębuszki? Zaczęłaby się bronić, kontratakować, czy przyjęłaby z zadowoleniem zwrot pieniędzy? Ile metalu mogła skrywać w swoich bebechach i w którym dokładnie miejscu znajdowała się skarbonka? Jak zareagowałaby na wyrwanie jej własnych kłów? Eliot mógłby z łatwością chwycić za ostrze i uzyskać wszystkie odpowiedzi, gdyby złamał jej odnóża, wcisnął bilon do przełyku i przeciął nerwy. Jednak nie miał za grosz siły na ten akt przemocy napędzany intruzywnymi myślami.

Kolejny dzień z rzędu męczyło go zapalenie spojówek, dokładające się do uczucia ciężkości w głowie. Właściwie zdawało mu się, że każdy mięsień w jego organizmie trawi jakieś zapalenie, i miał wrażenie, jakby zwiększył objętość masy swojego ciała trzykrotnie. Potrzebował ogromnej siły woli, żeby się podnieść. Naprawdę dużej, skoro nawet oderwanie palców od swędzących oczu przychodziło mu z potwornym trudem. W dodatku było coś nie tak z ciśnieniem – ciągle zatykające się uszy irytowały i pogłębiały stan otępienia. Możliwe też, że miał gorączkę – jego pot mieszał się na plecach z mięsnym sokiem. Jednak to, co można by wywnioskować na podstawie zewnętrznej prezencji Eliota, to tak naprawdę nic. Bez większego znaczenia. Jego fizyczność zaczynała po prostu rozumieć, że jej funkcjonalność przestała już być mile widziana, organizm dramatycznie tracił cierpliwość do utrzymywania własnej kupy mięsa. Wczoraj włosy, dzisiaj oczy, jutro może aparat mowy, ku uciesze zębuszki. Znając jej zachłanność, kiedyś zacznie wyrywać ludziom wargi i języki. Może choćby z takiego powodu Eliot powinien wstać i zaspokoić długo wypieraną potrzebę przemocy, unicestwiając tę bestię.

Wstał więc, ale tylko po to, żeby wyjść na balkon. Jednak najpierw musiał przeciąć płachtę żylastej tkanki, która porosła drzwi. Wbił ostrze scyzoryka w sam środek wybrzuszonego organu przypominającego długie, powykręcane jelito, z którego po chwili wypłynęła lepka, wiśniowo‑zielona posoka, brudząc przy okazji but. Nie przejął się. Ciął dalej. Udało mu się zlokalizować okno i klamkę, ale musiał wymienić scyzoryk na większy nóż, aby móc przebić się przez całą warstwę. W końcu szarpnął drzwiami z całej siły.

Wyczerpany oparł się o barierkę balkonu. Lodowata bryza uderzyła go w twarz. Na świeżym powietrzu wyraźnie poczuł smród, którym przeszedł, a pochyliwszy głowę, zauważył, w jakim stanie były jego ubrania, pobrudzone tak, jakby wyszedł z rzeźni albo dokonał przed chwilą mordu. W pewnym sensie chyba tak właśnie było. Chciał przejść na drugi koniec tarasu, ale ku swojemu zaskoczeniu nie mógł oderwać prawej dłoni od barierki i dopiero wtedy zauważył, jak palce zaczęły wrastać w metal. To go wreszcie wyrwało z otępienia. Błyskawicznym i zdecydowanym ruchem oderwał dłoń na tyle energicznie, że udało mu się ją uwolnić, jednak kosztem dość sporego płatu naskórka.

Trzymając się za nadgarstek zranionej dłoni, przyjrzał się wyrwanemu naskórkowi, który sprawiał wrażenie, jakby zapuszczał korzenie w barierce. Z sekundy na sekundę cienkie korzonki wydłużały się i oplatały metalowe pręty, budując w ten sposób kolejną warstwę tkanki, dążąc do połączenia się z resztą paskudnego, żylastego budynku, przy okazji poszerzając swoją ekspansję na wszystko dookoła. Nie tylko bowiem dawny dom Eliota zniknął pod warstwą obślizgłego mięsa, ale całe najbliższe otoczenie zostało objęte trudną do wytłumaczenia zarazą ścięgien i niszczejących przez gangrenę mięśni. Zwały odpadów zniekształconych narządów wpadały do morza i ginęły we wzburzonej falami mętnej wodzie, wystając gdzieniegdzie na powierzchniach płycizn, niby trupie, śmierdzące wyspy, sięgające aż po horyzont. Oto przed Eliotem rozpościerało się zdechłe królestwo, którego władcą był on sam.

To imperium musiało kiedyś upaść. Pójść na dno razem ze swoim nieudolnym władcą. Eliot, starając się ograniczać kontakt skaleczonej dłoni z czymkolwiek, zaczął się powoli rozbierać. To dość ironiczne – bać się bólu bądź co bądź niedużej rany w obliczu samounicestwienia. Próbował ignorować chłód wciskający się w każdą komórkę ciała, gdy usiadł półnagi na barierce. Nie ryzykując zbyt długim dotykiem, skoczył od razu.

Los jak zwykle nie był łaskawy i nie chciał zwolnić Eliota z posługi. Nawet gdyby wycelował idealnie w nagie, ostre skały, odwiecznie wkomponowane w klif, wszystkie organizmy dookoła, oświecone niewyjaśnioną wiedzą, przygotowałyby się na taką okoliczność – jakimś sposobem zawsze były kilka kroków do przodu.
Z głębin wypłynął ogromny wąż morski. Owinął się wokół ciała chłopaka i popłynął niespiesznie w kierunku brzegu, gdzie ktoś czekał. Eliot całkowicie oddał się dziwacznemu stworzeniu, które sprawiało wrażenie, jakby wszystkie wody tego świata, największe morza i oceany, miało na wyłączność. Leżąc na plecach, patrzył prosto w żałobne niebo i mijał zwały mięsa, które gdzieniegdzie wyrzeźbiły się na tyle wysoko, że zdawały się spoglądać na twarz płynącego na wznak Eliota; ot, szydercze, zatroskane opiekunki, przyglądające się jego zagubieniu.

W końcu wąż dotarł do linii brzegowej. Zostawiwszy Eliota na piachu, odpłynął w stronę nieprzyjaznych morskich czeluści. Nie było sensu zadawać pytań – takie istoty mogą co najwyżej obdarzyć człowieka spojrzeniem, które zostanie zrozumiane dopiero po długich latach. Zresztą w głowie Eliota nie pojawiło się ani jedno. Odprowadził węża zmęczonym wzrokiem, obserwując agresję fal, których gąbczasta piana podmywała jego nogi.

Gdy stworzenie, któremu Eliot zawdzięczał kontynuację egzystencji, zniknęło bez śladu, stając się z powrotem jednością z głębinami, przemarznięty chłopak podniósł się i z wyraźnym wysiłkiem otrzepał niedbale ramiona z mokrego piachu, chcąc założyć koszulkę leżącą przy łapach cierpliwie czekającego czarnego lisa.

– Widziałem węża morskiego – wykrztusił, próbując zapanować nad trzęsącą się z zimna szczęką. – To zły omen, Węgielku.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.