09/2024

Marek Sołtysik

Niech pan zapomni o powieści!

Wyrzucony z salonu na ulicę, nie przestałem wykonywać salonowych gestów. Ludzie musieli się zataczać ze śmiechu. Uprzytomniła mi to była pracownica Centralnego Zarządu Wydawnictw (w czasach, kiedy brylowałem na salonach), potrząsająca literaturą w Polskim Radiu. Dziś każdy, kto ma pieniądze – wymiennie: władzę – może zostać pisarzem. Ta pani wydała powieść. Co to za sztuka w dobie postmodernizmu – dom stawiać nie od fundamentów, lecz od komina. Zaproponowałem jej – po sukcesie mojej Debory czytanej w odcinkach w radiowej Trójce przez Mariusza Benoit w 1988 roku dzień w dzień przez półtora miesiąca – nową powieść do czytania na antenie. – Powieść – nie! Powieść, panie Marku, nigdy! – wykrzyknęła z determinacją. – Niech pan zapomni o powieści!

Nie umiałem żyć. A przecież powinienem był sobie przypomnieć, jak wchodziłem do literatury. Kto mnie wprowadzał na salony. Kto wiedział, że nie ma innego sposobu, jak tylko antyszambrować, przeskakując etapy, które inni musieli przełazić przez pół życia, wyczerpując się i zostawiając po drodze talent. Wprowadzali mnie ci, którzy przeżyli totalitaryzmy i teraz mieli się w miarę nieźle w małej stabilizacji.

– O, pan napisał powieść! Ooo, pójdziemy do takiego inżyniera!

– Do kogo, panie profesorze?

– Zobaczy pan, he‑he! W środku Krakowa i pod samym niebem! Pójdziemy tam razem w środę w nocy. On przyjmuje w środy. Tylko niech pan nie zapomni wziąć kopii maszynopisu!

Stało się. Po wizycie u artysty malarza – który był również inżynierem ceramikiem i garnki lepił – kiedy wychodziłem o świcie ze strychu, gdzie mieszkał, nie tyle zrozumiałem, ile poczułem, że nie jestem człowiekiem z ulicy. Już czy w ogóle?

Artysta malarz i ceramik przedstawił mi się szybko, z uśmiechem. Usłyszałem: – Tutka. – Zapachniało, znaczy, literaturą. Pewnie chciałem usłyszeć „Tutka”, wejść bezpiecznie w świat już wykreowany przez Jerzego Szaniawskiego, przez tych, którzy dalej kreowali jego świat. Malarz nazywał się jednak Dutka. Po przejrzeniu maszynopisu mojej powieści Aż do odejścia nocy dał to do lektury poecie i prozaikowi Janowi Bolesławowi Ożogowi, wybitnemu autentyście, który przyjaźnił się z partnerką Dutki, świetną skrzypaczką Halszką Podgórską. Wszystko to trochę trwało, bo zanim Ożóg uporał się z lekturą powieści, żeby ją nazwać publicznie znakomitą prozą kreacyjną, Leszek Dutka z Halszką zdążyli się przenieść z pracowni bez wygód, niemal pod gołym niebem (kapało z dachu, podstawiano blaszane miednice) do zastępczej pracowni, niewielkiej, ale z wszystkimi wygodami, a przede wszystkim z ubikacją i łazienką, bliżej Wisły, nieco tylko dalej od Rynku Głównego. I tam dał się zaprosić Jan Bolesław Ożóg. Nie pił, jadł tylko Leszkowy barszczyk czerwony z kiełbasą, naznaczył mnie na pisarza w obecności gospodarzy i wielkich drzeworytników Stanisława Wójtowicza oraz Jerzego Panka. Po tych rekomendacjach mogłem już posłać maszynopis do Michała Sprusińskiego.

Po entuzjastycznym liście od wytrawnego krytyka i wrażliwego a mocnego poety, już w pociągu, kiedy jechałem na jego zaproszenie z Krakowa do Warszawy, byłem innym człowiekiem niż ten, który przed dwoma tygodniami wchodził do pracowni Dutki, żeby się poddać osądowi Ożoga.

W tym, co pisałem, byłem sobą, ale chłodnym i mrocznym. Teraz, na tle krakowskiej wiosny i warszawskiej weduty ulicy Wiejskiej, odczuwałem zapach powietrza, ciepło słońca na murach i na nowiutkich liściach, o dziwo, czułem także własną świeżość. W dwudziestym pierwszym roku życia najwyższy czas.

Może drobiazg, ale teraz, kiedy próbuję połączyć zardzewiałe ogniwa łańcucha przyczynowo‑skutkowego, natrętnie narzuca się niechęć moich dobrych kolegów z pokoju w akademiku (dziś cenionych artystów, porządnie zakotwiczonych w rzeczywistości) do atmosfery roztaczającej się w bida‑pracowni Leszka Dutki przy cichej ulicy Małej, o kilkanaście kroków od huczącej tramwajami Zwierzynieckiej. Pytany przez miłą mi parę, Halszkę i Leszka, o moją codzienność, o szczegóły bytowania – co nie jest dziwne: ciekawość zrodzona sympatią – powiedziałem o naszym układnym i harmonijnym współistnieniu w pokoiku na pierwszym piętrze, podzielonym szafami na trzy indywidualne miejsca do pracy i do snu. Tadek i Darek zostali zaproszeni. Posiedzieli, dali się poczęstować barszczykiem z kiełbasą i porzeczkowym winem wytwarzanym przez właścicielkę domku w odległym Bieżanowie‑Drożdżowni, gdzie Leszek miał warsztat ceramiczny, ale już więcej się nie pojawili ani w tej, ani w żadnej kolejnej pracowni artysty. Nazajutrz po tej pierwszej i jedynej wizycie, rozpromieniony zapytałem Tadka, z którym miałem ślad duchowego kontaktu, o wrażenia z połowy nocy spędzonej w gwarze rozmów kilkunastu ciekawych ludzi, bo nie tylko artystów: grotołaz, pani psycholog, zakonnica, poeta w cieniu, prawie za kotarą, zduszony swoim ciężkim alkoholicznym dniem, aktor, dyrygent. Tadek wyraźnie nie był zachwycony, ale taktownie milczał.

– A Leszek? – spytałem.

– Nno, nie bardzo.

– Ale co…? – próbowałem wybadać, już obolały psychicznie.

– A, taki jakiś, no wiesz, sepetlawy.

A ja chodziłem do Dutki. W wieku moich rodziców, był dla mnie miły, podając do stołu, nie usługiwał. Okazywał, miałem takie wrażenie, przyjaźń. Łaknąłem przyjaźni i taiłem to przed samym sobą. Stałem się u Leszka i Halszki bywalcem. Poznawałem bliżej ich znajomych i przyjaciół. Udawałem, że nie zauważam niestosowności zasiedzenia się u nich do świtu. Przychodziłem po południu w środę (bo w środy, powtarzam, przyjmowali), ale wychodziłem już w czwartek, czego starałem się nie zauważać. Na pewno chcieli już się położyć. Nie okazywali zniecierpliwienia. Halszka, oczytana, obdarzona żywym umysłem, mistrzyni erystyki, przy tym muzykalna, młodsza od Leszka, którego uwielbiała, niemal o lat trzydzieści, była niestrudzona. Nie zwracała uwagi na porę dnia lub nocy; gdy zafrapowało ją jakieś zagadnienie warsztatowe, dotyczące, powiedzmy, granic autorskiej swobody w obrębie interpunkcji lub dobrze brzmiące połączenie czyjegoś imienia i nazwiska, nie mówiąc już o niuansach ukrytych za znanymi ogólnie sensami w Sonacie Kreutzerowskiej, w Doktorze Faustusie, nie baczyła na to, że na przedpołudniową próbę w Filharmonii wpadnie ze skrzypcami w ostatniej chwili, po nieprzespanej nocy. Była szczęśliwa, gdy udało jej się ukuć aforyzm, rzucić celną uwagę. To było w latach, kiedy Leszek z Halszką tworzyli tandem. Halszka jednak zaczęła malować, pisać wiersze już nie na marginesie, nie wiem, czy zaniedbała pracę w Filharmonii, ale ją rzuciła. Ta nowsza Halszka mogła nie mieć już dla Leszka tyle powabu. W otoczeniu wszak na pęczki poetek i malarek. Nic nie trwa wiecznie. Wracam do wieczorów i nocy w pracowni tej wspaniałej pary: pod opiekuńczą aurą akceptacji czułem się znakomicie. Rzucałem ryzykowne stwierdzenia, które okazywały się rewelacyjnymi ripostami, ćwiczyłem zwischenrufy i zdarzało mi się przesadzić w egoistycznych skłonnościach wyzwolonych sytuacją, żeby nie powiedzieć: w chamstwie.

Oto minęła godzina druga w nocy, a spośród gości pozostała tylko Kutasa i ja. Kutasą nazywałem sobie w myślach młodą panią, dzielną zapewne i upartą, która trwała w tajnym związku z żonatym i domowym artystą malarzem. Żona malarza miała nie poznać tajemnicy Poliszynela, co źle wpływało na wizerunek Kutasy, ot, lewizny malarza. A ona pragnęła ułożyć sobie z nim życie. Kutasa, kobieta ładna i zgrabna, nie była urocza. Przeciwnie: dążenie do jednego, jedynego celu: rozbicia rodziny malarza i ujarzmienia jego samego widoczne było w każdym jej ruchu i spojrzeniu, przy całej pazerności wydawała się przeto nieprzyjemnie spłoszona. Niewiele miała ponadto do powiedzenia od siebie, rzygać się chciało na jej frazesy.

Lecz moje nieujawniane niechęci nigdy nie wytłumaczą chamstwa, jakim się wykazałem w środku tamtej zimowej nocy, kiedy wobec gospodarzy odniosłem się negatywnie do prośby pani Kutasy, która nie doczekawszy się obiecanego nadejścia malarza, liczyła na to, że ją odprowadzę do domu. Byłem do tego stopnia rozpuszczony, że kiedy sobie wyobraziłem łażenie w nocy z tą nieciekawą dla mnie kobietą, oczekiwanie z nią na nocny tramwaj, a w końcu odprowadzanie jej na krańce rozbudowującego się miasta, a także obleśny uśmiech tego jej lękliwego malarza, odpowiedziałem lakonicznie: – Nie odprowadzę pani.

Niewyraźne śmieszki gospodarzy. Wtedy miałem wrażenie, że aprobujące mój wyskok. Pani Kutasa wyszła w czarną mroźną noc. Leszek zrobił mi jeszcze kawy, Halszka wyjątkowo nie była skłonna do rozpatrywania zagadnień abstrakcyjnej natury, usadowiłem się wygodniej w cieple na starej ludowej ławie, nagle niewidoczna postać uderzyła mnie dużą dłonią jednocześnie w kark i w potylicę i wiadomo już było, że musiałbym być potworem, gdybym nie wyszedł. Albo człowiekiem w ołowiu.

Okrutnik? Może. Może w pełnym sensie. Młody i wolny.

„Drogi przyjacielu, zazdroszczę Ci młodości!” – napisał w dedykacji na katalogu indywidualnej wystawy swojego malarstwa wielki artysta Eugeniusz Mucha.

Był to czas, kiedy nie nadwerężałem młodości i wolności nadmiernym wykorzystywaniem tych fizycznych i duchowych precjozów.

Ostro się wziąłem do autodestrukcyjnej roboty dopiero po 1976 roku, kiedy cudem wyszedłem z nagłej choroby, jej następstw i komplikacji. Przemóc słabość. Przemóc nerwobóle przeszywające pokrojoną klatkę piersiową. Przemóc skrępowanie z powodu blizn. Uświadomienie sobie kruchości życia pozwoliło mi (czy nakazało?) odważnie korzystać z tego życia uroków. Uroków, myślałem. Fizyczne kontakty z kobietami stały się dla mnie drugą, obok literatury, pasją. Wtedy dobrze – bo po napisaniu pięciu książek i wydaniu czterech moja proza zaczynała usychać. Z braku soków? Nie wiem. Kobiety? Wolna miłość vulgo rozpusta? Może i też. Ale najważniejszym punktem mającym oddzielić pierwszy etap mojego pisania prozy od drugiego, który okaże się mniej kreacyjny, bardziej realistyczny z obecnością ducha, okaże się gejzer poezji. Nie żartuję. Korytarz wybuchł niespodziewanie. Jaka trudna poezja. Jaka łatwa w lekturze.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.