Czas jako wielki, niemożliwy do porzucenia przez śmiertelników temat ich pisania. W nowym tomie poetka bez pardonu obnaża swoje najczarniejsze myśli z ostatnich lat: skradający się codziennie lęk przed śmiercią, bolesne poczucie odchodzenia ze świata w najgłębszej samotności, dotkliwe metamorfozy dziewięćdziesięcioletniego ciała i umysłu („ktoś / kogo nie znam / spustoszył mi umysł / i duszę” – napisze w wierszu Zmierzch). Czas jako najważniejsza jednostka znaczeniowa ludzkiego języka – właśnie dlatego Kozioł przypomni tutaj swój znamienny wiersz: Tempus fugit z tomu Znikopis, zbudowany jak układanka, gęsto i z rozmysłem, jedynie z temporalnych metafor i zwrotów:
pogrążyć się w sobie
czas zdążyć na czas
czas mieć czas
zanim
strąci nas w bezczas
bo poniewczasie
będzie za późno na cokolwiek.
Czas jako pamięć (Znaki czasu, Moja Altamira, Gdzie mój dom, Zanim stracę pamięć). Czas jako rytm, pokazany w swoich naturalnych repetycjach, w które wpisane jest również życie człowieka (Znaki czasu, Złudzenia optyczne, Pomiędzy liniami). Ale i czas marny, niechciany, złożony z zupełnie, zdawałoby się, niepotrzebnych momentów; udręka czasu (Sorry, Taka noc jest za długa). A w końcu czas jako element dojrzewania. Po jednej stronie sytuujący dojrzewanie czegoś – jakiejś cząstki biologicznej – do poczęcia nowego życia („Krach / krach / znowu coś pęka // ziarno nie mieści nasienia / włókno nie mieści naczyń” – napisze Kozioł w utworze Co dojrzewa, przeniesionym tu z Listy obecności z 1957 roku). Po drugiej – przedstawiający to samo życie jako „dojrzewanie”, osobliwe dorastanie do śmierci, wpisanej w plan istnienia. Posługując się konstrukcją paradoksalną, oksymoroniczną formułą, pisze poetka o „żyjącej” w nas śmierci.
mieszkający pod ziemią
tam odprowadź mnie ty
który już mieszkasz we mnie
Ten króciutki, zaledwie czterowersowy utwór to najbardziej przejmujący liryk całego tomu. Zostanie ze mną na zawsze, jak kiedyś został wiersz Miłosza o „strażniku‑krecie / z małą czerwoną latarką przypiętą na czole” (Biedny chrześcijanin patrzy na getto z tomu Ocalenie), choć to utwory napisane w zupełnie odmiennych sytuacjach, niedające się porównać. Oba są natomiast przykładem tej samej potęgi poezji: bezpośrednim, jak we śnie, wyrazem działania w pewien sposób ułożonych obrazów. Straszne mocą językowo‑wyobrażeniowych konstrukcji, w których to, co zmysłowe, staje się ekwiwalentem lęku i grozy, a niewysławialne zostaje wypowiedziane za pomocą nie samych słów, lecz ich podobieństw odnalezionych w obrazach. To tu, w wyobraźni, przecinają się ze sobą tajemnicze ścieżki, dotykające głęboko ludzkiego życia.
Ale spokój tego wiersza‑wezwania: „odprowadź mnie” i łagodnego zdrobnienia „robaczku” – jest mylący. Tak samo jak złudna jest gotowość podmiotu na śmierć. Po to ten wiersz? Do pracy oswajania, do wypraszania dla siebie łaski spokoju? „Ty, który mieszkasz we mnie” – to jedna z najczęstszych fraz pojawiających się we wszelkiego rodzaju modlitwach, określająca Boga, przywołująca moment przyjmowania Chrystusa podczas eucharystii. W wierszu autorki Momentów Bóg jest zaledwie „robaczkiem” – małą, ale żywotną postacią, działającą w jakimś ustalonym z góry porządku. Alegorią psującego się ciała, częścią ziemi, mieszkańcem świata ciemnego, do którego nieuchronnie zdążamy. „Robaczek” to ktoś w rodzaju przewodnika do świata umarłych – przewodnika, któremu można odjąć powagi, choć to on ostatecznie „odprowadzi” zmarłą pod ziemię, dokona ostatecznego przeobrażenia ciała i duszy, który to proces, jak skarży się poetka w niejednym wierszu tego tomu, zaczyna się jeszcze za życia.
Najważniejsza część nowej książki Kozioł to według mnie tytułowe słowo: raptularz. Wyjątkowo piękne. Nie można było lepiej nazwać tego tomu, zawierającego tak wiele z różnorodności tej poezji i w pewien sposób prezentującego nowy styl publikowania przez Kozioł swoich utworów. Określenie „raptularz” to po dawnemu notes, rodzaj szufladowego zeszytu do spontanicznego zapisywania myśli, notowania spraw – ważnych, ale i zwyczajnych (słowo raptus z łaciny określa ową chwilowość czy też gwałtowność zapisu). Ale raptularze powinny nam się kojarzyć również z przestrzenią urzędowo‑sakralną. Dawniej na parafiach były czymś w rodzaju brudnopisów sporządzanych później ksiąg metrykalnych. Zanim bowiem wpisano do takiej księgi jakieś ważne zdarzenie – czyjeś narodziny, ślub lub zgon – notowano je w raptularzu. Urszula Kozioł gra tym podwójnym znaczeniem. Jej książka to, po pierwsze, faktycznie notes. Wiele utworów ma tutaj kilka wersów, wydają się zrodzone bardziej z przygody, zabawy językiem. „Zdarzają się” – jak to autorka określi w notce pod wierszem Moja Altamira. Nie wszystkie też są tak precyzyjnie wykrojone jak Odprowadź mnie, tak dopracowane rytmicznie. Wydają się ważne raczej przez sam zapis chwilowych odczuć: grozy jednego momentu (Czarna godzina) czy pojedynczych zdziwień nad różnorodnością istnienia na Ziemi (Dżdżownica). Mają być potwierdzeniem prawdziwego doświadczania emocji: lęku, wątpliwości, serca udręczonego długą żałobą.
Po drugie jest to jedna z nielicznych naprawdę ważkich książek lirycznych. Niby lekka, ale w zanadrzu niosąca duży ciężar, unurzana w ciszy parafialnych salek, gdzie stawiano ważne litery, zrodzona w bolesnym skupieniu – byle się nie pomylić… W pewien sposób (boję się tego słowa) „metrykalna” w dorobku Kozioł – ale raczej jako pieczęć odciśnięta na tym, co porządnie wykonane. Jeszcze otwarte. Jeszcze – na szczęście – niedokończone.