09/2024

Andrzej Mencwel

Dar. Wspomnienie o Edwardzie Redlińskim

Już pierwsze nasze spotkanie miało odczuwalne natężenie, choć więcej nas dzieliło, niż łączyło. Byliśmy obaj młodymi mężczyznami z tego samego roku urodzenia oraz debiutującymi wówczas literatami, pożądającymi pisarskiego sukcesu. Edward jednak był z Podlasia, czyli ze „Wschodu”, ja raczej z Dolnego Śląska, czyli z „Zachodu”; on miał rdzenną genealogię chłopską, z którą się utożsamiał, ja byłem społecznym mieszańcem, uznającym każdy rodowód za zniewalające obciążenie. On skończył geodezję z kartografią na politechnice i pożądał pewności, jaką daje taka wiedza (studia dziennikarskie niewiele mu wniosły), ja byłem po polonistyce i chadzałem na filozofię, przenikniętą relatywizmem, po załamaniu dogmatyzmu. Mieszkałem już z dziesięć lat w Warszawie, a choć przeprowadzałem się z kąta w kąt, to czułem się w niej zadomowiony. Edek miał nową kawalerką w Białymstoku i stary drewniany dom w rodzinnej wsi, który niezadługo miał pieczołowicie odnowić. Warszawy nie znosił i nigdy się z nią nie zżył, także wtedy, kiedy był już literacką gwiazdą i mieszkał w niej z żoną i córką. Uciekł stąd i od nich do Nowego Jorku, ale to mu nie pomogło, co sprawdziłem naocznie…

Najważniejsza była ta różnica – on uprawiał prozę artystyczną, jego pierwsze reportaże miały nieomylnie własny wydźwięk, a jednym z nich tak dopiekł wojewódzkiemu sekretarzowi partii, że ten zakazał kolportażu warszawskiego tygodnika w swojej białostockiej guberni. Ja pisywałem wtedy recenzje krytyczne, skrycie oczekiwane, choć jawnie zbywane przez pisarzy, a popadałem też w rozprawki teoretyczne, których rynsztunek mnie uzbrajał, samorodnych twórców zaś odstraszał. Z Redlińskim spotkaliśmy się po raz pierwszy na zjeździe „młodych pisarzy”, jakie dość często wówczas urządzano, zapewne po to, aby odciągnąć nas od „starych”. Dęte oficjałki mało temu służyły, dużo bardziej – obficie zastawione i polewane stoły. Niczego stamtąd nie pamiętam poza tym, że z Edkiem wpadliśmy na siebie tak, jakbyśmy zawsze na to spotkanie czekali.

Umocniło naszą przyjaźń to, co działo się parę lat później, już po Konopielce, jednym z najgłośniejszych wydarzeń literackich epoki minionej (chociaż wierzę, że utwór ten nie minął). Nazwisko autora trwale się z nim zrosło, podobnie jak miejsce Konopielki w nowoczesnej literaturze polskiej. Po raz pierwszy została opublikowana w „Twórczości” jesienią 1972 roku, w wydaniu książkowym ukazała się rok później. Jarosław Iwaszkiewicz, zapewne nie sam, lecz z doradą Juliana Stryjkowskiego i Henryka Berezy, wyjątkowo decydował o integralnej publikacji utworu w jednym numerze, ale gdy już to zrobił, to nie chybiał. W dobrej pamięci mam Ukrytego w słońcu Ireneusza Iredyńskiego, Robaki Marka Nowakowskiego i Miazgę Jerzego Andrzejewskiego. Publikacja taka była nobilitacją, bo miesięcznik cieszył się nie tylko prestiżem, lecz także uznaniem czytelniczym, cenzurze też podlegał złagodzonej. Nie tylko w kawiarni literackiej, także w prowincjonalnej poczekalni dworcowej można było zobaczyć ludzi zaczytanych w „Twórczości”, co na pewno już się nie powtórzy. Także dlatego, że na prowincji nie ma już dworców kolejowych, pozostały najwyżej przystanki.

Konopielka z „Twórczości” została przyjęta entuzjastycznie, dość przypomnieć, że dwukrotnie pisał o niej w tygodniku „Literatura” Jerzy Andrzejewski, a jego dziennik był wtedy głosem nieoficjalnym w prasie oficjalnej. Na przeciwnym biegunie, w noworocznym numerze warszawskiej „Kultury” bezwarunkowo polecał Konopielkę Roman Bratny. Utwór zaczęła nieść fala powodzenia, przechodząca w szumny przypływ: drukowano kolejne nakłady, zaczęto prawić o filmie i film ten powstał, wpisano Konopielkę na listę lektur szkolnych, a Taplary stały się porzekadłem. Przypominam, że pierwsze wydanie książkowe Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego ukazało się w roku 1971, pierwsze wydanie książkowe Konopielki Edwarda Redlińskiego w roku 1973. Czasoprzestrzenie obu tych utworów są tak oczywiście różne, że nawet nie muszę tego uzasadniać, coś ważniejszego jednak, równie oczywiście, je spowinowaca. Oba one bowiem napisano tak, jakby wysłowione zostały w żywej mowie potocznej. Jeśli Białoszewski swojej formuły językowej poszukiwał przez lat dwadzieścia, to Redlińskiemu, rzec można, spadła ona z nieba.

Czy był on autorem jednej książki, homo unius libri, jak głosi łacińska sentencja, nie notowana w źródłowych słownikach, lecz popularna wśród literatów minionych pokoleń, do których i my należymy. Powiedzenie to wskazuje pisarzy, których miano zostało utrwalone jedną książką, jak Komornicy Władysława Orkana, Opętanie Raymonda Radigueta czy Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, i to niezależnie od tego, ile ich jeszcze i w jakich gatunkach napisali. Bibliografia Edwarda Redlińskiego wykazuje kilkanaście pozycji książkowych, w tym powieści, tomy opowiadań, zbiory reportaży, a także osobliwe Nikiformy, źródłowe dla niedawnych polskich obyczajów. Pisarz był ponadto autorem kilku dramatów teatralnych oraz scenariuszy filmowych, które poszerzyły jego powodzenie. Nie na tyle jednak, co miało się okazać w wieku podeszłym, żeby mógł regularnie pobierać należyte tantiemy z konta w ZAiKS‑ie i nie zatruwać sobie głowy troską o życie codzienne. Troska powszednia w życiu pisarza może go pobudzać i ożywiać, jednak w młodości i w pełni sił twórczych, u schyłku życia raczej osłabia i przytłacza. Edward w późnym swoim czasie, kiedy jeszcze się widywaliśmy lub pisaliśmy do siebie, był już więcej niż stroskany, wydawał mi się życiowo podłamany. W każdej jednak rozmowie pojawiały się jego twórcze obietnice, przypominające erupcję, jaka zrodziła Konopielkę. Patos tamtego literackiego sukcesu i czytelniczego, więc społecznego powodzenia ciągle stanowił ten szczyt artystyczny, który był mu wzorem, coraz bardziej wyniosłym i nieosiągalnym. Była w tym pewna prawda, ponieważ Awans, Dolorado czy Krfotok – wymieniam tylko najgłośniejsze jego późniejsze utwory – od szczytu tego były odległe. Edek tę moją opinię znał i chyba ją podzielał, chociaż jej nie lubił. Jednak przez kilkadziesiąt lat naszej nieciągłej, lecz trwałej przyjaźni, nie prawiliśmy sobie duserów.

Ostatnio, z dłuższą już przerwą, ciągle czekałem na jego kolejny odzew, zwieńczony więcej niż wiadomością, bo tekstem zapowiadanego od lat utworu. Nic takiego niestety nie nastąpiło, ja sam zaś do niego nie zadzwoniłem, bo tak się między nami utarło. Doszła mnie natomiast wiadomość o jego śmierci, której data nawet jest niepewna (podawano 30 czerwca i 11 lipca) oraz o pogrzebie, który właśnie wtedy, kiedy kończę to wspomnienie, odbywa się w parafii Juchnowiec Kościelny, do której należy jego rodzinna wieś Frampol, podlaskie miejsce jego urodzenia. Byłem tam kiedyś na jego zaproszenie i podziwiałem z pietyzmem odtworzoną chałupę ojcowską, po latach przekształconą w „Domek twórczości Edwarda Redlińskiego”, w którym miała się zrodzić Konopielka. Naprawdę jednak nie powstała ona tam, lecz w blokowej, białostockiej, miejskiej kawalerce, w której bezdomnemu poniekąd pisarzowi udało się zestroić w doskonałą jedność własny język wypowiedzi prozatorskiej z całościową wizją chłopskiej kultury tradycyjnej. Język ten nie był gwarą z dzieciństwa zapamiętaną, lecz autorską kreacją mowy swoistej i tutejszej, podobnie jak cała chłopskość świata przedstawionego nie była opisem, ale typem idealnym, konstruktem antropologicznym. Napisałem o tym, wkrótce po ukazaniu się edycji książkowej i polemicznie wobec płaskich odczytań „realistycznych”, orzekając, że Konopielka jest to nowy Trans‑Atlantyk, utwór o tym, jak podstawowa masa społeczeństwa przeprawia się na Nową Ziemię, niekoniecznie zmieniając miejsce zamieszkania. Autorowi się to bardzo spodobało i przysłał mi telegram z tekstem zwięzłym: Wszystko prawda. Dziękuję. Kiedy dojechałem na jego zaproszenie do Białegostoku, to przegadaliśmy nie tylko dzień cały w kawalerce, lecz także noc pełną, w okolicy Rynku Siennego, znanego wówczas z potajemek, nie na sucho, rzecz jasna. I to właśnie tam Edek powiedział mi zdanie, którego zawsze mu zazdrościłem:

– Wiesz, jak pisałem tę Konopielkę, to bałem się wychodzić z domu, bo wiedziałem, że nikt inny tego nie napisze.

Ona jest napisana na jednym oddechu, jakby autor z domu naprawdę nie wychodził. Dlatego uważam, że poniekąd spadła mu z nieba.

Edward Redliński: Konopielka.
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Warszawa 1973.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.