09/2024

Zbigniew Mentzel

Pierwsza przymiarka

Tamtego dnia, w którym ulicą Mickiewicza na warszawskim Żoliborzu pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi, skandując hasła obelżywe dla rządzącej partii, ruszyło pod dom jej prezesa, od kilku lat najważniejszego człowieka w państwie, Konrad Hintz myślał, że bardzo się ostatnio zestarzał.

Miesiąc wcześniej jakaś kobieta, wcale nie taka młoda, dobrze po czterdziestce, ustąpiła mu w tramwaju miejsca.

– Proszę… Niech pan usiądzie.

Hintz zaczerwienił się po same uszy. Pierwszy raz spotkało go coś podobnego.

– Nie, nie… – zaprotestował. – Dziękuję… nie trzeba.

Kobieta patrzyła na jego siwą głowę, sama nie chciała już z powrotem usiąść i oboje przez chwilę stali blisko siebie, aż jakiś mężczyzna, chorobliwie otyły, przecisnął się między nimi do zwolnionego miejsca i opadł ciężko na siedzenie.

Tak, tamtego dnia Hintz myślał, że wielu znajomych, którzy go długo nie widzieli, zdumiałoby, jak bardzo się posunął. Niedawno skończył sześćdziesiąt osiem lat. Ile ich jeszcze mu zostało? Przy jego chorym sercu i niezdrowym trybie życia, jaki prowadził, najwyżej dziesięć, no, powiedzmy, piętnaście. Piętnaście lat… – obliczył w pamięci – …sto osiemdziesiąt miesięcy. Niewiele. Coraz bliżej mety.

A jednak w głębi ducha Konrad Hintz wcale nie uważał się za człowieka starego. Przeciwnie. „Prawdziwa starość – myślał – przyjdzie, kiedy poczuję, że możliwości wyboru są w moim życiu wyczerpane, kiedy nie zechcę, aby rzeczy działy się inaczej, niż się dzieją”. Na szczęście niczego takiego nie odczuwał. Przeciwnie, przynajmniej w myślach ciągle próbował zaczynać od nowa.

*
Tamtego dnia wieczorem, koło siódmej, Hintz nalał sobie drinka i włączył telewizor. Na pasku u dołu ekranu wyświetlano najważniejsze wiadomości. Trybunał Konstytucyjny zaostrzył ustawę przeciw przerywaniu ciąży i marsz protestacyjny w obronie kobiet ruszyć miał lada chwila. W wydaniu specjalnym programu, który prawie zawsze oglądał, dziennikarka zaprosiła do rozmowy nieznaną Hintzowi feministkę i katolickiego księdza, doktora teologii.

– Podczas posiedzenia sejmu symbol protestu kobiet niektórzy posłowie nazywali „esesmańską błyskawicą”. Co pani myśli, słysząc takie słowa? – zwróciła się do feministki.

– Myślę, że to haniebna bzdura… Proszę mi nie przerywać – feministka podniosła głos na księdza, który od razu chciał coś od siebie wtrącić.

– W sejmie – ciągnęła dalej dziennikarka – wezwano do obrony kościołów, na których pojawiają się słowa „Piekło kobiet”, a także rysunki ukrzyżowanej ciężarnej kobiety z podpisem: „Twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka wina”. Co ksiądz o tym sądzi? – spytała teologa.

– Zaraz pani redaktor odpowiem. Tylko proszę mi nie przerywać. Więcej kultury. Ja pani nie przerywam nawet, kiedy pani kłamie.

– Ja kłamię?

– Tak, pani powtarza kłamstwa. Proszę mi nie przerywać…

„A jednak trzeba to przerwać” – pomyślał Hintz. Patrzył na gości dziennikarki i nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że ma przed sobą gadatliwe niemowy.

– Organizacje prawicowe, zwłaszcza Młodzież Wszechpolska, zapowiedziały tworzenie Brygad Żołnierzy Politycznych, które w obronie katolickiej wiary walczyć mają z prowokacjami neomarksistów. O co w tym chodzi, proszę księdza?

– Zaraz to wyjaśnię, pani redaktor. Ale proszę mi nie przerywać…

„A jednak trzeba to przerwać – pomyślał znowu Hintz. – Trzeba to przerwać jak najprędzej. Zacząć od nowa. Inaczej. Ale jak?”

Wyłączył telewizor. Nalał sobie drugiego drinka. Wypił. Pomimo wczesnej pory zachciało mu się spać.

*
Pół godziny później Hintz leżał już w łóżku, ale zasnąć nie mógł. Gdzieś w okolicy rozlegał się hałas zakłócający ciszę, która tu zwykle o tej porze panowała. Jakieś okrzyki, jakaś wrzawa, jakby na położonym niedaleko stadionie Polonia grała z Legią. Ale Hintz wiedział, że tamtego dnia żaden mecz piłki nożnej nie jest rozgrywany, wokół stadionu nie paliły się jupitery, których ostre światło dochodziłoby do jego kamienicy.

Tymczasem hałas nie ustawał, przeciwnie, wzmagał się. Już nie tylko głośne okrzyki słychać było coraz bliżej, lecz także miarowe bicie bębna pomieszane z przeraźliwymi odgłosami piszczałek i gwizdków. Kilka razy rozległo się wycie uruchamianej ręcznie syreny alarmowej, a nawet znane mu buczenie wuwuzeli, imitacji afrykańskich rogów, ogłuszających kibiców na mistrzostwach świata w piłce nożnej w RPA. Hintz podszedł do okna, rozejrzał się i w głębi alei Wojska Polskiego zobaczył tłum, który nadciągał w stronę Mickiewicza. „A więc jednak. Idą do niego” – pomyślał. Tysiące młodych ludzi, którzy w centrum miasta gromadzili się koło siedziby Trybunału Konstytucyjnego, ruszyły w końcu na Żoliborz, pod dom prezesa rządzącej partii, od kilku lat najważniejszego człowieka w państwie.

Hintz mieszkał na parterze i z dołu nie miał właściwej perspektywy, aby ocenić wielkość tłumu. W powietrzu przeleciał helikopter telewizyjnej stacji, która na żywo zaczęła nadawać transmisję z Żoliborza. Kiedy tłum dotarł pod jego kamienicę, otworzył szeroko okno, wychylił się, a wtedy jakiś chłopak, który pewnie pomyślał, że starszy człowiek zgorszył się, a może przestraszył, powiedział:

– Spoko, dziadzia!

„Bezczelny gówniarz” – mruknął Hintz, ale po chwili pomyślał, że w tym „spoko, dziadzia” mogło nie być agresji, chamstwa ani braku szacunku, być może po swojemu chłopak próbował okazać mu życzliwość. Gromady młodych ludzi przesuwały się pod oknem Hintza tak blisko, że miał ich na wyciągnięcie ręki. Jakaś dziewczyna pomachała do niego tęczową chorągiewką, jakby mówiła: „Chodź! Chodź z nami!”. Hintz przez chwilę zastanawiał się, co robić. O spaniu nie mogło być już mowy. Ubrał się, wyszedł z domu. Tłum wypełniał nie tylko aleję Wojska, lecz także wszystkie jej przecznice, nawet ciasną uliczkę Lisa‑Kuli, przy której w dzieciństwie mieszkał prezes rządzącej partii i dokazywał z bratem bliźniakiem, podobno bardziej od niego hałaśliwy.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.