10/2024

Tomasz Titkow

Triarii

Mój ojciec był jak Jehowa.

Srogi i sprawiedliwy. A czasem zapalczywy w gniewie. Nie żeby się czepiał, jak coś mi nie wyszło. Nie. Zawsze dawał mi prawo do porażki. W sensie, mogło mi coś nie wyjść, ale miałem próbować. Starać się. A najlepiej walczyć do upadłego i nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawać. Win or die trying, rozumiecie. Nic nie złościło go bardziej niż to, gdy odpuszczałem. Obojętnie, czy było to byle jakie zmywanie po kolacji (a ja mu wmawiałem, że mucha nie siada i o co w ogóle kaman), czy, powiedzmy, moje dąsanie się na nierówny lód, gdy nie wychodził mi strzał z klepki. O uczeniu się hokeja mówię. Do dzisiaj mam w uszach upierdliwe, acz generalnie słuszne komendy ojca. „Przed strzałem popatrz, gdzie bramka… Zamach… Pełniejszy ruch, kij idzie za krążkiem… Uhm, więc znowu postanowiłeś rzucić się na lód i bić w niego pięściami? Jego to nie boli, głupolu… Wstawaj i zrób to, jak trzeba!” I takie tam bonmociki.

Chwilami był, krótko mówiąc, nie do wytrzymania. Nie do wytrzymania zakutym łbem. Ale generalnie okej. Wymagał przestrzegania zasad, owszem. Ale fakt, że od siebie również.

Żeby przybliżyć jeszcze postać mojego staruszka i przy okazji powoli przejść do rzeczy, muszę w paru słowach opisać taktykę walki rzymskich manipułów. Nie, nie odbiło mi. To konieczne.

Tak więc rzymska piechota ustawiała się do bitwy urzutowana w trzy szeregi. W pierwszym walczyli hastati, młode wojsko, mniej wyćwiczone i jeszcze słabo otrzaskane w wojennych przewagach. Drugi szyk stanowili principes, dysponujący już jakimś doświadczeniem i legionowym stażem. Ale generalnie wchodzili do walki razem z pierwszą linią. I wreszcie za nimi stał trzeci szereg. To byli triarii. Zazwyczaj starsi, zahartowani w bojach weterani. Wchodzili do walki w ostateczności. Stąd rzymskie powiedzenie, że „sprawa doszła do trzeciego szeregu”, czyli, panowie, żarty się skończyły.

Więc stali sobie ci triarii w tej trzeciej linii i, od czasu do czasu zerkając na bitwę, dyskutowali, na przykład który lupanar w Massali jest najlepszy lub, bo ja wiem, jak najlepiej udusić szpinak z oliwą i czosnkiem. A jeśli – choć zdarzało się to rzadko – dwie pierwsze linie dawały ciała, spluwali, poprawiali hełmy, mówili: no dobra, robota. Przepuszczali rozproszone czy zdziesiątkowane linie hastatiprincipes, zwierali szereg, tarcza w tarczę i spokojnie przyjmowali na siebie impet podjaranych łatwą do tej pory wiktorią barbarzyńców. A że triarii umieli z morderczą dyscypliną używać włóczni i krótkich mieczy, w walce w zwarciu raczej nikt nie mógł się z nimi równać.

Po co o tym?

Pamiętam, miałem może z szesnaście lat i pierwsze jazdy typu, że świat do dupy, ja do kitu, na pewno nic mi się nigdy nie uda i tak dalej. Czyli takie kontrolne sranko w gacie z lęku przed życiem. I że ja biedny sam, i w ogóle nikogo nie obchodzę. Mój ojciec trochę się zdziwił żarliwością mojej duchowej prostracji. A potem powiedział coś, co mocno zakotwiczyło mi we łbie. Zaczął właśnie o tych Rzymianach. Bo parę lat wcześniej miałem hopla na punkcie historii Rzymu, więc temat jakoś tam był świeży i à propos. Ojciec powiedział, że jeśli życie ma mieć coś na kształt sensu, musi być takim trochę rozpoznaniem bojem. „Nieco upraszczając sprawę, ale przyjmijmy, że życie to walka. Rozumiesz, o co mi chodzi?”. Tak pytał. Rozumiałem, przecież nie byłem debilem. I dalej mówił, że owszem, życie może boleć, czyli w walce można odnieść rany, ale unika walki tylko tchórz. Jeśli pragnie się zwycięstwa, trzeba się bić – mimo strachu. Nie bać się przyjmowania na klatę „strzał i pocisków zawistnego losu”. I tu ojciec się uśmiechnął. Po latach dopiero skleiłem, że to z Szekspira. Monolog Hamleta, zdaje się.

Ale, wracając. Ojciec powiedział, że ja jestem trochę jak ten młodzik hastati, żołnierz z pierwszego szeregu, który próbuje swych sił i mierząc się z losem, usiłuje zasłużyć na miano mężczyzny. Czasem wygrywa, ale zwykle dostaje po dupie. No i może dojść do sytuacji, że zrobi się groźnie, ale wtedy żebym pamiętał, że on, ojciec, stoi zawsze za mną, jak triarii w trzecim szeregu, i jeśli będę czuł, że nie daję rady, jeśli zrobi się naprawdę nieciekawie, mam biec do niego bez fałszywego wstydu, choćby z płaczem i gilem do pasa. I tu znów uśmiech (ojciec wolał te ironiczno-organiczne sformułowania o gilach niż jakiś drętwy „ból istnienia”). No, żebym generalnie walił do niego. Że on zawsze, na pewno mnie wesprze. I żebym o tym pamiętał jakby co.

Popłakałem się wtedy. I mogłem umrzeć z miłości do niego.

Jednak potem o tym zapomniałem. Bo miałem już te parę lat więcej i ogólne wrażenie, że jestem gość, król świata i nikt mi nie będzie tutaj mówił.

Zapomniałem o tym.

Aż do momentu, gdy elegancko i prawie na amen przesrałem sobie życie.

Ale po kolei.

Miała osiemnaście lat, ja byłem rok starszy. Już na studiach, a ona w klasie maturalnej. Rudowłosa i modrooka. I powiem tylko, że dałbym się za nią pokroić w kawałki, zapuszkować i sprzedać jako kocia karma. Gdyby tylko skinęła. To tak precyzując stopień mojego uczuciowego amoku.

I żeby nie gadać za wiele. Okazało się, że nie byłem jedynym oczadziałym absztyfikantem. A ta ciocia, do której niby odprowadziłem moją wybrankę po pewnej imprezie, okazała się mieć wąsy, a nawet bokobrody i być moim kumplem z liceum. Tadam!

Następnych tygodni za bardzo nie pamiętam. Byłem non stop nawalony. Mieszkałem już wtedy sam, więc nie musiałem tłumaczyć się przed starymi. Że nie piję patologicznie, tylko po prostu chcę się znieczulić. Od czasu do czasu zaglądali moi kumple sprawdzić, czy żyję. I próbowali mnie pocieszać, się solidaryzować i tak dalej. To było miłe, ale w sumie szybko chciałem, żeby sobie poszli. Wolałem leżeć sam na wyrze, pić, patrzeć w sufit i słuchać Joy Division i Cave’a. I tak osiem tygodni.

Te dwa miesiące później kumpela robiła imprezę. Wiedziałem, że mogę na niej spotkać ową niewiastę, niemniej zdecydowałem – idę. Wydawałem się sobie już okrzepły i opancerzony. Ironiczny i ponad to wszystko. Wiecie, normalnie gościu jak z Chandlera prawie.

Cóż powiedzieć… Niech ten, któremu zdaje się, że stoi, baczy, by nie upadł.

Zobaczyłem ją… i już samo to było ponad moje siły. Zamknąłem się w kiblu, udając, że robię bardzo długie siku albo może coś więcej, a tak naprawdę ryczałem. I nie mogłem przestać.

Potem wyszedłem na balkon. Bo, po pierwsze, naprawdę musiałem ochłonąć, a po drugie, było tam mało ludzi. I ich współczujących spojrzeń.

I wtedy coś mi odwaliło.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.