10/2024

Krystyna Habrat

Pan Kościej przy fortepianie

Miał wszystko. Wszystko mu dali. Nie miał już po co się wysilać, ale dziadek postawił na swoim, by jednak zaliczył choć pierwszy semestr medycyny, potem drugi i kolejny rok.

Oj, wlekły mu się te studia, wlekły. Najpierw zmarnował trochę czasu, bo po maturze pojechał do rodziców, licząc, że w Nowym Jorku już się urządzili i załatwią mu coś, aby dalej frunął sobie beztrosko, ale po raz pierwszy się rozczarował. Ojciec wysłał go do pracy na budowie. Jego, któremu mama załatwiała nawet zwolnienie z WF-u. Teraz miał tak zarobić sobie na studia. Popracował trochę i wrócił cichutko do kraju. Tu długo unikał kolegów, z którymi tak hucznie opijał swój wyjazd do raju. Nie chciał pokazywać rąk zniszczonych od noszenia cegieł. Jedynym wyjściem było przyłożyć się do nauki, aby dostać się na studia. A przecież nie tak dawno matka, wchodząc do salonu z urodzinowym tortem, już w przedpokoju ogłaszała: „Dostanie się Marka na studia będzie mnie kosztować dwadzieścia tysięcy!”. Nawet nie miał pojęcia, czy to prawda, czy tylko tak szpanowała wobec gości. On już wtedy wiedział, że pieniądze załatwią wszystko. Może więc chciała pokazać, że je ma, bo tylko tacy się liczą? Tym razem musiał polegać tylko na sobie.

„Przecież na głupiego nie trafiło!” – wspierał go dziadek.

Jednak pierwszy rok zawalił. Dziadek wstrzymał fundusze od rodziców. Urwały się nocne balangi z kolegami, którzy nic nie robili, a nie wiadomo skąd mieli forsę. Na urlopie dziekańskim wyjechał znowu do rodziców i roboty przy remontach. Chciał w ten sposób zmyć z siebie plamę nieudacznika. Już nie musiał dźwigać ukradkiem starej walizy z książkami, aby wyrobić sobie mięśnie. Już babcia za nim nocnika nie nosiła.

Wrócił opalony i z bicepsami. Studia wlekły się dalej. Wysiłek umysłowy musiał czymś urozmaicać. Dawni koledzy przyjęli go z otwartymi rękami. Dziewczyny były wciąż te same. Prywatki na tych samych zasadach. Przesuwało się tylko szafę na drzwi, aby nikt im zabawy nie przerwał. Przybyły prochy. Ktoś się wykruszył.

Dziadek czuwał, by studia ukończył. Przy kłopotach z zaliczeniem anatomii zawiózł go do znajomych, których córka też studiowała medycynę i miała specjalny model anatomiczny ułatwiający wkuwanie terminów łacińskich. Często trzyczłonowych. Strasznie go to nudziło. I uczenie się tego. I ten wyjazd. Ale to dziadek dysponował pieniędzmi od rodziców, a bez tego nie dało się żyć.

Wsiadł więc do auta zrezygnowany, bo wczorajszej imprezy jeszcze nie odespał, a dziadek przyjrzał się mu krytycznie i z rękami na kierownicy wygłosił:

– Marek, ja ciebie nie będę tak niańczył jak babcia. Zawalisz znowu studia, pójdziesz do roboty. Pierwszej lepszej.

– Dobra, dziadziu. Trochę się wczoraj zabałaganiło, bo jedni opijali zaliczenie sesji, inni jej oblanie, ale od jutra biorę się ostro do nauki.

Dziadek pokiwał głową i ruszył w drogę. Ile razy już to słyszał. Musiał go jednak wyprowadzić na ludzi, żeby był kimś, gdy jego rodzice w tajemnicy się rozwodzą, babcia ma za miękkie serce, a sam Marek niczym się nie interesuje. Spędza czas na balangach z bananową młodzieżą, jak się kiedyś mawiało, a uczy się jak pies, któremu każą trawę gryźć.

Jechali w milczeniu. Marek przeżuwał złość, że dziadek znowu go do czegoś zmusza. Nikt mu wcześniej nie mówił, że coś powinien, że coś trzeba, należy, a czegoś nie wolno. Ojciec niby próbował, ale teraz zakłada nową rodzinę, a mama spotyka się z kimś innym. Babcia do tej pory przynosi mu na piętro nocnik, żeby w nocy nie musiał schodzić do łazienki na dół. Tylko z tęsknoty za córką jedynaczką wariuje. Od kiedy wyjechała, ona jest do niczego. Dziadek próbuje to wszystko jakoś ogarnąć.

Raz Marek zapytał go o te dwadzieścia tysięcy, które mama miała zainwestować w jego dostanie się na studia. Dziadek go wyśmiał. Wyliczyła gabinet prywatny, gdyby został na przykład dentystą. No i jej wkład w koszt utrzymania, zanim zacznie zarabiać. Może i tak, tylko czy mama nie bała się, że ktoś z gości może to zrozumieć inaczej i coś szepnąć o tym komuś?

Co jednak, gdy rodzice przestaną przysyłać pieniądze? Trzeba będzie zabrać się wreszcie do nauki. Na samą tak poważną myśl usnął.

Dziadek potrząsnął nim. Dojechali przed ładną willę w ogrodzie. Musieli wejść po schodach, minąć w przedpokoju jakichś ludzi z dziećmi i wreszcie pokazała się w drzwiach bezbarwna dziewczyna w okularach. To była Ewa. Studentka medycyny. Podobno młodsza od niego, ale tak pilna, że studiowała na wyższym roku.

Weszli do dużego pokoju z oknami w dwóch ścianach. W wykuszu jednej z nich stał fortepian z otwartym skrzydłem.

Potem pili kawę, dziadek rozmawiał z jej rodzicami, a on z nią. Była zupełnie nie w jego typie. Taka niepozorna uczona, porządna dziewczyna, z rodzaju tych, jakie w jego gronie raczej nie bywały. Był więc ciekaw, jak można być tak inną. Jej samej model anatomiczny nie był już potrzebny. Sięgnęła po podłużne pudło stojące za nogą fortepianu i wręczyła je Markowi.

– Ty grasz na fortepianie? – zapytał, zanim jeszcze zajrzał do pudła z modelem człowieka. Fortepian w prywatnym domu bardziej go zaintrygował niż kościotrup.

– Gram. Ale teraz mam mało czasu na ćwiczenia.

– Zagraj nam coś…

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.