Marzenia o „wielkiej krytyce” świadczą o niezadowoleniu z tego, co jest, ale są zwykle wychylone ku przeszłości. Podszyte są nostalgią za dawnymi dobrymi czasami, kiedy z krytyką i krytykami rzekomo się liczono, a o ich tekstach oraz książkach szeroko dyskutowano. Czyż do tęsknoty za „wielką krytyką” nie przystaje stworzone przez Zygmunta Baumana pojęcie retrotopii? Małej lub pomniejszonej krytyce bieżącej przeciwstawia się tu bowiem wielkość tego, co już było.
Z tą „wielką krytyką” problem jest jednak taki, że nie zawsze wiadomo, co się za tym pojęciem kryje. Wielka, ale z jakiego powodu? Czy wielka, bo po prostu wybitna, dobra? Jeżeli tak, to dla kogo? Dla zabierającego głos czy dla jakiejś określonej grupy czytelników? I czy ta wielkość jest wartością stałą? „To wielka krytyka”, mówi ktoś w roku 1975, ale dwadzieścia lat później ktoś inny powie: „no tak, krytyka, ale jakaś mała”. Jak bowiem ową wielkość mierzyć? Oddziaływaniem na współczesnych? Uznaniem przez nich czy raczej odrzuceniem? A może dopiero skalą recepcji przez potomnych? Parę miesięcy temu słuchałem wykładu mojej koleżanki z Katedry Krytyki Współczesnej, z którego wynikało, że wielkimi krytykami dla młodych adeptów tego fachu są dzisiaj Henryk Bereza i Tomasz Burek, ale już niekoniecznie Jan Błoński…
„Wielka krytyka” może mieć oczywiście także inne znaczenia. „Wielka”, bo stawiająca literaturze wielkie cele i zadania, zwykle poza tę literaturę wykraczające. Na przykład żądająca od artysty organizowania świadomości narodowej. Albo widząca w literaturze próbę przyszłych, najwyższych form życia społecznego. Krytyka „wielka” zakłada czasem ogromną rolę jej samej. Nie „recenzenctwo” jest jej celem, bo „krytyka problematyzuje literaturę. W każdym utworze wybija dno. W śmiałych pchnięciach posuwa go na sam skraj przepaści, wiążąc z Całością Bytu, z wszystkimi jego dziwnościami i nieodgadłą tajemnicą”.
Cytat ostatni pochodzi z Ostapa Ortwina, bo właśnie jego przed wielu laty Kazimierz Wyka uznał za reprezentanta „wielkiej krytyki”. Potem pojęcia tego użył Burek, który swój esej o Wyce zatytułował Dramat wielkiej krytyki (1973). Jedenaście lat później w sławnym szkicu Rozmyte tradycje o krytyce w PRL ten sam Burek konstatował zanik ważnych dla naszej krytyki nurtów: pierwszego – Wielkiej Dyskusji, „zaabsorbowanej tyleż literaturą samą, co i towarzyszącymi jej ideami czy otwieranymi przez nią perspektywami myślowymi”, i drugiego – w którym krytyka występuje jako filozofia literatury lub jako literatura o literaturze: „Rozmyślając chętnie nad labiryntową strukturą arcydzieł, krytyka ta przeistacza literaturę piękną (i samą siebie) w zwierciadło tajemnic świata”. Burek nie stawiał żadnego z nich wyżej, sam uprawiał z sukcesem oba. Jednak potem łączono go zwykle z Wielką Dyskusją, bo też to pojęcie okazało się bardziej dla nas wszystkich poręczne.
Zgódźmy się jednak, że nie ma jednego modelu „wielkiej krytyki”. I że zaliczenie w jej poczet jest dla piszącego zaszczytem.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]