10/2024

Adam Komorowski

Pogrzebowy czapki z głowy

Przychodzi chwila gdy dotkliwie odczuwamy zbędność pamiętanego. Nie tracąc przekonania, że bez pamięci nie bylibyśmy sobą, dochodzimy do wniosku, że większość przez nas zapamiętanego jest niepotrzebna i bezużyteczna. Giorgio Agamben w Infanzia e storia twierdzi, że wywłaszczenie z pamięci własnych doświadczeń określa kondycję współczesnego człowieka, jest antropologiczną mutacją przyniesioną przez nowoczesność.

Mutacja dotyka odchodzące pokolenie ’68. Wysyp książek o dzieciństwie autorstwa przedstawicieli tego pokolenia wskazuje, że trudno się z tym pogodzić. Ci, którzy wzrastali w PRL, jak Ewa Bieńkowska, Ewa Kuryluk czy Tomasz Jastrun, w środowisku o znaczącej pozycji na mapie polityki i kultury, próbują egzorcyzmować poczucie winy osób w powojennych warunkach relatywnie uprzywilejowanych traumatyzacją dzieciństwa. Czasami bywa to żenujące, gdy łączy się z pretensją do wzorca. Odkrywcza jest pamięć takiej pretensji pozbawiona, niekiedy ostentacyjnie ukazująca to, co zbędne.

„Ciotka kisiła najlepszą kapustę na świecie – jedna beczka w loszku pod schodami, zawsze z winnymi jabłkami na wierzchu, młoda kapusta z goryczką, udeptana z miłością przez Ujka Edwina, nogi wyszorowane do czysta, Ersteklasse Edelkraut. Wzorzec smaku, którego szukał przez całe późniejsze życie na krakowskich straganach” – czytamy w Duchach opiekuńczych Jana Michalskiego. Tak, dzieciństwo dostarcza nam wzorców, ale wzorcowe bywa w pedagogicznych utopiach.

Koniec świata na mojej ulicy Jakuba Ciećkiewicza, Dom, sen i gry dziecięce Juliana Kornhausera, Powieśc z życia. Strona ojca Andrzeja Mencwela, trylogia Andrzeja Nowaka To podgórskie ludwinowskie tango…, Listy podgórskie, Podgórz – raz jeszcze, Leszka Piskorza Ja, kinder z Grzegórzek, cytowany Michalski nie usiłują uszlachetniać opowieści o dzieciństwie ambicjami historycznej emblematyczności. Nie dopominają się o dowartościowanie zmarginalizowanego i odrzuconego. Nie zamierzają swojego dzieciństwa ani do historii dopisać, ani, tym bardziej, jej oddać. Jak Mistrza Czuang‑Tsy i Waltera Benjamina fascynuje ich to, co bezużyteczne i zbędne. Kiedyś Mistrza Czuang‑Tsy zapytał uczeń, dlaczego tak uparcie studiuje to, co bezużyteczne. Mistrz odpowiedział: „Czy nie poznając tego, co bezużyteczne i zbędne, możemy zrozumieć to, co pożyteczne i niezbędne?”.

Mamy do czynienia z czymś analogicznym do dziecięcej krucjaty w średniowieczu. Jej celem też jest odzyskanie grobu. Nie jest to grób zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa, lecz grób dzieciństwa, którego obietnica zmartwychwstania nie obejmuje. Jest jeszcze jedna w fundamentalna różnica; w tej średniowiecznej naprawdę uczestniczyły dzieci, którym niewinność miała otwierać drogę do Jeruzalem. W obecnej krucjacie biorą udział starzejący się dorośli przebrani za dzieci i nie roszczący pretensji do niewinności. To krucjata rozpoczęta, by odzyskać nie to, co święte, ale co zbędne, wymazane i niepotrzebne. Dyskretna próba protestu przeciwko przekonaniu, że nowe zło jest lepsze i łagodniejsze od starego, niepokalanego postępu. W literaturze polskiej początek takiej perspektywy wyznaczyło Dziecko salonu (1904) Janusza Korczaka.

Do tej konstelacji dołączył Piotr Sommer opowieścią o powojennym dzieciństwie w Otwocku, zatytułowaną Środki do pielęgnacji chmur. Napisałem, że jest to opowieść, ale jest to raczej protest przeciwko znikaniu obrazów zapisanych w pamięci, nieprzydatnych historii i zbędnych, jak gromadzona troskliwie przez narratora kolekcja odklejanych z listów znaczków pocztowych. Radykalizm prozy Sommera manifestuje się w konsekwentnym odrzuceniu pokusy fabularyzacji, która mogłaby podważyć zbyteczność ewokowanych obrazów z przeszłości, urok ich źródłowej daremności. „Zerwać szatę opowieści, która przydaje dostojeństwa” – postulował Marek Aureliusz.

Z czymś analogicznym można się było spotkać w trylogii Nowaka. Być może wynika to z faktu, że podobnie jak Sommer, był przede wszystkim doskonałym tłumaczem, a w pracy tłumacza znajomość, wyczulenie na aurę detalu ma znaczenie zasadnicze. Tłumacza, który poza słowem nie czuje zmarginalizowanego przez historię detalu, z powodzeniem może zastąpić sztuczna inteligencja.

W odróżnieniu od literatury rosyjskiej (Aleksy Tołstoj, Siergiej Aksakow) literatura polska nie poddawała się mitowi idyllicznego dzieciństwa. „Urodzonym w niewoli” nie bardzo wypadało zamieniać dzieciństwo w arkadię. Można zaryzykować twierdzenie, że dzieciństwo, zwłaszcza lata szkolne, to w naszej literaturze czas koszmarny. Tego uczyliśmy się w szkole, czytając Antka, Janka Muzykanta, Syzyfowe prace i (już na własny rachunek) Zmory. Opowieści o dzieciństwie w paradygmacie „(auto)portretu artysty jako młodego człowieka” pojawiają się od niedawna (Bieńkowska, Kuryluk, Jastrun). Dlatego umieszczam je poza konstelacją, do której przypisałem prozę Sommera.

W przypadku narratora prozy Sommera nie mamy podejrzeń, że pragnie nam opowiedzieć o dzieciństwie przyszłego poety. Zawieszenie przyszłości jest równie radykalne jak zawieszenie przeszłości. Podobnie jak w przypadku narratora prozy Nowaka, nic nie wiemy i nie dowiemy się o rodzinnej historii. Jest to tym bardziej zaskakujące, że obydwaj poliglotyzm wynieśli z domu, co w Polsce bynajmniej nie było regułą.

Zawieszenie przeszłości jest znakiem rozpoznawczym tej prozy i czyni dzieciństwo pokolenia wyjątkowym w swojej ahistorycznej autonomii. To nie tylko fakt, że rodzice milczą o swojej przeszłości (która równie dobrze mogła być heroiczna, jak oportunistyczna czy przestępcza). W odróżnieniu od prozy Bieńkowskiej, Jastruna i Kuryluk są w niej praktycznie nieobecni. Proces socjalizacji jej bohaterów dokonuje się nie w domu, lecz na podwórku czy ulicy, nie w rodzinie, ale w grupie rówieśników. To dzieciństwo w przestrzeni, której pamięć została amputowana, poddana trepanacji. Mamy tutaj do czynienia z paradoksem: w Otwocku Sommera, w Gliwicach Kornhausera, na krakowskim Podgórzu Nowaka nie ma śladów materialnych zniszczeń. Tutaj to, co zostało zniszczone i jest nieobecne, pozostaje niewidoczne. Krajobraz pomimo wojennego kataklizmu został nienaruszony. Nie ma natarczywej naoczności ruin, jak w Warszawie, które przypominają o zabitych. Tutaj zagarnęła ich wojna i Zagłada, ale krajobraz pozostał ten sam. Śpimy i śnimy w pozostawionych przez nich pomieszczeniach i łóżkach. Powojenny Otwock, gdzie trafia narrator Sommera i jego rówieśnicy, to miejsce o pamięci jeśli nie wymazanej, to zamazanej. W odróżnieniu od swoich rodziców powojenne dzieciaki świata, który byłby odziedziczony, a więc oswojony pamięcią, nie znają. To świat, którego się nie odziedziczyło, lecz zostało weń wrzuconym, jak duża część mieszkańców Polski w czasach powojennej wędrówki ludów. Dorośli milczą i dzieciom pozostają poszlaki, by tę przestrzeń jakoś oswoić, udomowić. Niektórzy z tego rezygnują i wyjeżdżają „z kraju przodków do kraju innych przodków”, jak pisze Sommer, proponując formułę tyleż poetycką, co rewolucyjną.

Co do nas trojga, też, jak mniemam, zyskałem większe rozeznanie. Tak, to dzisiaj dla mnie rzecz zupełnie pewna: Myślę, że moja matka, jej matka i ja, w zupełnej zgodzie z tym, co ustalono na posesji, byliśmy pensjonariuszami niejako z natury rzeczy, przedłużaliśmy mianowicie linię pensjonariuszy i pensjonariuszek wcześniejszych, którzy przyjeżdżali podleczyć się w naszym miasteczku, niekiedy z dość daleka. Zatrzymywali się w drewnianych pensjonatach na cały sezon, i umierali, zazwyczaj wiosną lub jesienią, a wówczas nawet tych z Odessy chowano na kirkucie w lesie za kanałem, a ich czaszki wykopywali sobie koledzy z mojej klasy. Wojtek latami, jeszcze na Budrysów, miał jedną na pianinie. I co ciekawe, wystarczył zwykły lakier, którym ją pokrył, aby w spokojne noce rozżarzała pył Drogi Mlecznej do białości.


Ten przydługi cytat jest konieczny, ponieważ ta proza wymyka się próbom streszczania. Autor unika fabularyzacji, nie ma w niej zdarzeń i wewnętrzny czas narracji buduje następstwo obrazów. Zbliża ją to do czegoś pośredniego pomiędzy prozą poetycką i dokumentalnym zapisem etnograficznym dziecięcych zabaw minionej epoki: toczenia po bruku żelaznych obręczy, jazdy na gapę pociągiem do Świdra czy Falenicy, wymiany znaczków pocztowych, gry w zośkę, obtłukiwania kasztanów, ślizgania po lodzie przy jednoczesnym podczepieniu do ciężarówki.

Taki repertuar spędzania czasu w epoce, gdy posiadanie radia było rzadkim przywilejem, gdy nie było telewizji, a czegoś takiego jak smartfon nikt nie mógł sobie wyobrazić, powtarza się u wielu autorów. Skutkiem było nie tylko to, że pokolenie kształtowało się dzięki relacjom face to face i w ich obrębie budowało hierarchię wartości. Sommerowi udało się przekonująco pokazać uwikłanie w najbliższą okolicę, która stanowiła przedmiot nieustających penetracji:

Płot szarobury na Armii Radzieckiej odkrywaliśmy w czasie wczesnej jesieni, kiedy na drzewo trudno było wejść z chodnika. Ulicę Sienkiewicza z pewnością wysadzono kasztanowcami w jednym życiu, i chociaż wszystkie rosły tak samo długo, a później wspierało je żebrowane grodzenie z betonu, niektóre były niewyględne, raczej cherlawe. Być może słabsze drzewa nie potrafiły dojść do ładu z tym, co zaszło, a może nie były w stanie po tym, co zaszło, dojść do siebie. Nie byłbym zaskoczony. Inne miały potężne pnie, ale najniższe konary rosły za wysoko, żeby się podciągnąć. Gałęzie wznosiły się koliście, ze wszystkich stron – nad asfaltową jezdnią, chodnikiem, ruchomymi żeberkami płotu. Na gałęziach kołysały się wielopalczaste liście, po ciemku też. W święta ulice świeciły pustkami, nawet w południe – oś wibrowania czasu przesuwała się gdzie indziej, nie zawsze było wiadomo gdzie. Liście nieruchomiały, wolniej poruszało się powietrze.


Czasami mam wrażenie, że związek Sommera z materialnością krajobrazu powojennego Otwocka był tak intymny i intensywny, że napisał tę książkę, by z tego zbędnego (czy zbędnego? – po lekturze pojawia się wątpliwość) balastu pamięci się uwolnić. Jako rówieśnik dzielę z nim ten problem. Ilekroć przechodzę krakowskimi Plantami, zastanawiam się, dlaczego w pamięci pozostało mi każde wycięte stare drzewo, studnie i trzepaki, których nie ma już na podwórkach.

W powojennym Otwocku zapewne w zośkę nie grano tak namiętnie jak w Krakowie, choć Sommer o niej wspomina. Ta zapomniana gra jest jednym z rozpoznawczych znaków tamtego dzieciństwa. Andrzej Sikorowski, pisząc o książkach Nowaka, odnosząc się do jego niesłychanie szczegółowych opisów gry w zośkę, przypomniał, że ostatnie kopnięcie zośki, które miało wyeliminować przeciwnika z gry, zazwyczaj poprzedzane było zawołaniem rozgrywającego: „Pogrzebowy czapki z głowy”.

Piotr Sommer: Środki do pielęgnacji chmur.
WBPiCAK,
Poznań 2024, s. 156.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.