Na przykład Toyota. W momencie, w którym każdy lub nieomal każdy, komu opowiadał tę historię, mógł odeń oczekiwać, że, skoro powiedział już, jak Filip i Ola wspólnie wyszli z budynku Wydziału Malarstwa, jak w mieszkaniu na rogu Dobrej i Tamki spędzili ze sobą tydzień, który nastąpił potem, następnie drugi, a także trzeci i czwarty, jednak piątego już nie, ponieważ ktoś im w tym przeszkodził, za chwilę zdradzi także, co miało miejsce, gdy ten ktoś postawił ich – a przynajmniej Olę – przed perspektywą definitywnego opuszczenia owego mieszkania, Toyota ucinał temat. Czasem dodawał, że mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze w kamienicy, w której była także kancelaria radcowska, a on do tej kancelarii po pierwszym roku studiów złożył papiery na praktyki i powiedziano mu, podkreślał, gdy to dodawał, żeby wrócił po drugim, i że chyba jest zanadto ambitny. (W tamtej kamienicy nigdy nie mieściła się kancelaria radcowska, a po pierwszym roku Toyota nie do końca był przekonany, czy w przyszłości chce być radcą prawnym; w momencie, w którym opowiadał tę historię, pamiętał, że tak właśnie było, wszakże nie potrafił zrozumieć, jak chłopak, który kiedyś nosił jego imię i nazwisko, mógł to uznawać za niewiadomą). Na ogół jednak nic o tym nie mówił, tylko, zamiast zrekapitulować, co się stało, gdy klucze Oli nie przestały jeszcze pasować do wiadomych zamków, lecz wkrótce mogły, stwierdzał tylko „No właśnie” albo „Takie rzeczy się wówczas działy”, bądź też „Tacy byli wtedy chłopacy, jak żeglarze”, czy „Zabiłbym, gdyby moja córka coś takiego zrobiła”. Sięgał następnie po telefon i, wymruczawszy „Przepraszam”, w aplikacji sprawdzał podgląd z kamery w elektronicznej niani albo punkt na mapie, w którym znajdował się telefon jego córki, potem maile, i przed trzydziestym drugim rokiem życia dziwił się, że jest ich tak mało, a później cieszył, że takie wielkie mnóstwo.
Słuchacze Toyoty przeważnie byli właścicielami samochodów podobnych do jego auta, bądź, jeśli były to kobiety, które w towarzystwie swoich mężów odwiedziły Toyotę i jego żonę na jednej z tych popołudniowych kolacji, które uznawano w ich towarzystwie za pomocne w uporaniu się z weekendem, bo rozrywały jego wielką betonową bryłę na kilka mniejszych, poczuwały się do bycia ich właścicielkami. Nawet jednak, jeżeli auto, którym przyjechali, było odrobinę droższe bądź tańsze od tego, którym co rano z mieszkania w otaczających Warszawę lasach tłukł się do pracy Toyota, tak samo jak posiadacze corolli i avensisów, po powrocie do siebie, ukrywając przed sobą, że to robią, wstukiwali w wyszukiwarkę w telefonie kilka tych samych haseł, najmocniej zapamiętanych z wysłuchanej przed chwilą opowieści. Wśród tych haseł znajdowały się: nazwa jednej z restauracji, których właścicielem był ojciec Oli latem 2014 roku, a która to restauracja, im więcej lat upływało, tym okazywała się bardziej i bardziej zamknięta; nazwa inna, prywatnej szkoły, której dyrektorował ojciec Filipa, kiedy miało miejsce to wszystko, co Toyota w pewnym momencie skwitował pytaniem „Jak trzeba było być nieodpowiedzialnym?”, wówczas zaś, niby na zawołanie, w salonie mieszkania w podwarszawskim lesie zjawiła się jego żona, niosąc olbrzymi półmisek z casserole; wreszcie nazwa fundacji, w której pracował latem 2014 roku Filip, a im Toyota był starszy, tym za istotniejsze uznawał podkreślenie, że właściwie to nie była praca, ponieważ Filip nie otrzymywał za nią pieniędzy. Wyszukiwarka Krajowego Rejestru Sądowego po wpisaniu do niej nazwy fundacji wypluwała informację, iż, podobnie jak restauracji i prywatnej szkoły, już jej nie ma na świecie. Niedawni słuchacze Toyoty, gdy się o tym dowiadywali, wpierw odnosili wrażenie, nie dzieląc się tym spostrzeżeniem ze sobą nawzajem, iż zostali przez Toyotę oszukani. Skoro nie ma już ani restauracji, ani prywatnej szkoły, ani fundacji, to wszystko musiało zostać zmyślone, nic z tego się nie zdarzyło – tak rozumowali. Toyota kłamał – myśleli i odczuwali nagle, że całych ich przeszywa gniew. Znikał on jednak tak prędko, jak się pojawił, równie niespodziewanie bowiem słuchacze Toyoty zdawali sobie sprawę, że ma on swoje dziwactwa, owszem, trudne do pojęcia, na przykład, czemu nie pozwala swej córeczce rozmawiać z chłopcami na placu zabaw, a także, czemu od czasu do czasu powtarza „Jestem przede wszystkim ojcem”, jednak dlaczego miałby to wszystko zmyślić? Poza tym przechodziło im przez głowę, iż może to, że nie podzielono się z nimi zakończeniem tej historii, jest tym dobitniejszym dowodem, że ona naprawdę się wydarzyła? Przecież wydarzenia prawdziwe od zmyślonych oddziela wcale nie to, że w tych drugich zioną ogniem smoki i nieba rozświetlają zaczarowane gwiazdy, lecz że można w nich, a wręcz należy, oczekiwać zakończenia, a w pierwszych niekoniecznie jest ono spodziewane.
Toyota był wysoki i bardzo chudy. Ktoś z jego słuchaczy mógłby stwierdzić – acz żaden tego nie zrobił – że to ze względu na jego ciało, czy właściwie przeciw temu ciału, w kontrze do długiego, zdającego się kilometrowym kręgosłupa, który Toyota zamykał w marynarkach, na jakie wpierw nie było go do końca stać, a potem już było, gdy opowiadał, co stało się latem 2014 roku, starał się robić to zwięźle. Poświęcał dwa, trzy zdania, nie więcej, na każde wydarzenie, które miało według niego miejsce, a jeśli uznawał dane za nieistotne – to jedno zdanie.
Z Bangkok sprawy miały się inaczej: już latem 2014 roku stanowiła przykład jednej z tych młodych kobiet, w których kształtach dopatrzyć się można figury, jaka stanie się ich udziałem za dekadę. W ciągu tej dekady, i jeszcze następnej, Bangkok nie przeistoczyła się w grubaskę, przeciw temu losowi bowiem ciężko pracowała na warszawskich siłowniach, początkowo raz, potem dwa, a potem cztery albo i pięć razu w tygodniu, wypacając woń kaca. Nie przeistoczyła się jednak też w tyczkę albo w wieszak, jak latem 2014 roku dwudziestolatkowie mówili w Warszawie o bardzo chudych dziewczynach i nie widzieli w tym nic niewłaściwego. Pozostała rozłożysta, pełna, tak że na jej widok miało się wrażenie, i to nie tylko w Warszawie, iż należy się spodziewać hojności. To dlatego, że była spodziewana, jej hojność nie spotykała się z taką wdzięcznością, jaką Bangkok zostałaby obdarzona, gdyby nie oczekiwano, iż tak szczodrze, zwłaszcza nad pomarańczowym pucharem aperola, podzieli się ze słuchaczami tym, co według niej przydarzyło się Filipowi i Oli, a co Bangkok uważała za to, co naprawdę się zdarzyło. Początek tej historii bowiem – jak wyraźnie zaznaczała – widziała na własne oczy; tak, tak, to ona poszła wtedy z Olą na wernisaż studenckich dyplomów Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, który odbywał się w 2014 roku w nowo wybudowanym gmachu tegoż nad Wisłą.
„Wtedy się na takie rzeczy chodziło”, mówiła Bangkok, zawczasu asekurując się, bo gdzieś z tyłu głowy słyszała, zadane jej własnym, a jednak nie do końca własnym głosem, pytanie: „A co ty tam robiłaś, laska, na chwilę przed wakacjami po drugim roku studiów, gdy jeszcze trwała sesja, a ty, laska, miałaś do zdania najważniejszy egzamin przyszłej prokuratorki, egzamin z prawa karnego?”. „Chodziło się na takie rzeczy”, powtarzała Bangkok, nie dostrzegając odrobinę zażenowanych spojrzeń, które ukradkiem rzucali po sobie młodsi od niej o kilka, a z czasem o coraz więcej lat, koledzy i koleżanki z Prokuratury Rejonowej w Warszawie. „Myślało się, że przecież ktoś z tych… z tych malarzy” – Bangkok wymówiła to słowo, jakby nie było nazwą zawodu, lecz zdrowotnej przypadłości, nie śmiertelnej, jednak wstydliwej, bo po kimś, po kim można się spodziewać rzeczy, jakich spodziewamy się po sobie, nie można było oczekiwać, że zostanie malarzem – „że ktoś z nich może kiedyś namalować coś, co będzie mnóstwo warte. Coś takiego się zdarza. Coś takiego zdarza się rzadko, ale jednak się zdarza”.
A przecież wówczas, latem 2014 roku, wcale nie o to jej chodziło; to nie dlatego znalazła się w wielkim gmachu nad Wisłą razem z Olą, którą z widzenia kojarzyła od pierwszego roku ze wspólnych ćwiczeń z prawa rzymskiego. Po raz pierwszy Bangkok zamieniła z nią słowo dopiero na początku roku drugiego, bo to wówczas uzmysłowiła sobie, że ta blada brunetka o policzkach pełnych wyblakłych piegów, roztaczająca wokół siebie aurę zarówno lekkości, jak i spokoju, zarówno swobody, jak wyrafinowania, blada brunetka, która na Facebooku w rubryce Szkoły miała wpisany numer i nazwę pewnego warszawskiego liceum, wcale nie jest względem niej wyniosła, a w jej życzliwym uśmiechu nie kryje się w istocie nic poza życzliwością. Wówczas Bangkok, która rubrykę Szkoły zostawiła pustą, na studia do Warszawy przyjechała bowiem – spójnik „bowiem” jest tu na miejscu, było dla niej oczywiste – podobnie jak Toyota, jednak Toyota z Gdańska, a Bangkok z miasteczka, którego położenie należało wyjaśniać, wymieniając nazwę innego, znajdującego się na wschód, zachód, północ lub południe od niego, wpierw odczuła zdziwienie, że życzliwość Oli jest kierowana w jej stronę, a potem uzmysłowiła sobie, że w jej zdziwieniu tkwi przekonanie, iż ta życzliwość jej się nie należy. Natychmiast poczęła się przekonywać, że przeciwnie, należy jak najbardziej, a przynajmniej tak, jak odziewającym się w kaszmirowe kardigany i noszącym okulary w grubej oprawie koleżankom, z którymi Ola zazwyczaj siadała na zajęciach, bo znała je ze szkoły w rubryce Szkoły. To przekonanie nie zabiło innego: że musi tę życzliwość odpracować, bo jest zaszczytem – nie dlatego, że spotyka ją, ale dlatego. że udziela jej owej życzliwości Ola. Gdy zatem ta ostatnia w piątkowy wieczór w czerwcu 2014 roku zakomunikowała na Messengerze, że ma ochotę wybrać się na studencki wernisaż na ASP – przy czym nie napisała wprost, że ma taką ochotę, Bangkok zdziwiłoby, gdyby to uczyniła, tylko stwierdziła, że podobna wystawa się otwiera – Bangkok od razu uznała, że jest jej powinnością pomóc Oli w zaspokojeniu tego pragnienia.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]